Pamiętam, jak rok temu trenując zimą, powiedziałam sobie, że już nigdy nie pobiegnę żadnego wiosennego maratonu. Wyszło jednak trochę inaczej. Po Wiedniu (kwiecień 2018) nie wystartowaliśmy w żadnym jesiennym maratonie i powoli brakowało nam tego dystansu. Postanowiliśmy więc poszukać czegoś na wiosnę. Znalezienie odpowiedniego biegu, z płaską trasą i w dobrym terminie wcale nie było takie łatwe. Najbardziej pasowałby nam marzec, ale ostatecznie wybraliśmy maraton w lutym, w Sewilli. Dość wcześnie, ale mieliśmy wystarczająco dużo czasu, aby przygotować się do biegu. Wydawało się, że to doskonały plan, a jednak….
***
No właśnie, a jednak wyszło zupełnie inaczej i wraz z pierwszym tygodniem treningów zaczęły się moje męczarnie. Nie szło nic. No może przesadzam, ale było naprawdę niesamowicie ciężko. Nigdy chyba jeszcze nie miałam w sobie tak małej motywacji, takiej bezsilności i tak słabej głowy. Nie umiem powiedzieć co się działo, po prostu było mi ciężko. Miałam pięć treningów w tygodniu, poniedziałki były wolne (od biegania, bo w poniedziałek chodzę na trening uzupełniający), w piątki też był dzień bez biegania. Starałam się wtedy rozciągać. Reszta tygodnia to wolne bieganie, podbiegi, szybsze treningi oraz weekendowe długie wybiegania. Nie wiem, co męczyło mnie bardziej. Spokojne klepanie kilometrów, czy mocne treningi. Męczyły nie tyle fizycznie (no te szybkie może tak), jak psychicznie. Ze względu na pracę (wiem, jest intensywnie i to na pewno też ma wpływ na samopoczucie, siły etc.) mogłam biegać praktycznie tylko po godzinie 18:00. A jak wszyscy wiemy zimą jest już wtedy ciemno. Zresztą zimą ciągle jest ciemno. Rano też. A jak nie ciemno, to zimno. A jak nie zimno, to powietrze jest do dupy. Każdy z Was wie, jak ciężko wyjść w takich warunkach na bieganie. Ciągła ciemność sprawia, że ilość tras biegowych jest ograniczona (przecież nie pójdę po ciemku sama nad Rusałke, czy Strzeszynek), a to mnie jeszcze bardziej dobijało. Biegałam albo gdzieś dookoła Cytadeli, po parku Sołackim (kocham ten park, ale naprawdę miałam go podczas tych przygotowań dość), albo na stadionie Olimpii. Trzy razy w całych tych przygotowaniach nie poradziłam sobie z pogodą (wiatr, odczuwalna minus sto) i pojechałam do Fabryki Formy pobiegać na taśmie. Generalnie bardzo tego nie lubię, ALE o dziwo te trzy treningi były jakieś wyjątkowo dobre. Pewnie dlatego, że nareszcie można było pobiegać na krótko, no i nie musiałam po raz setny kręcić tych samych rund w parku. Większość niedzielnych wybiegań robiłam przed Zoffee, czyli o godzinie 6:00. To też nie było fajne. Było tak samo ciemno i tak samo zimno, jak wieczorem. Tak samo nie chciałam sama biegać np. nad Strzeszynek, więc musiałam wymyślać jakieś trasy po mieście, które ani nie były ładne, ani ciekawe. Znowu kończyło się głównie na parku Sołackim. Nudny, ale bezpieczny. Kilka razy udało mi się pobiegać w towarzystwie dziewczyn (dzięki!), więc mogłam zmienić krajobraz. Jedno wybieganie robiłam po pracy. 28 km po mieście, w towarzystwie rowerującego obok Marcina. Jejku, jaka byłam wtedy z siebie dumna, że dałam radę. Ale to był chyba jeden jedyny trening, po którym byłam zadowolona.
Wiele treningów nie szło tak jak chciałam (i jak powinny), a to mnie demotywowało. Nie było tu żadnych endorfin, nie czułam, że forma rośnie. Co najwyżej długie wybiegania wychodziły mi zdecydowanie lepiej i łatwiej, niż na początku przygotowań. Po prostu znowu się rozbiegałam. Poza tym te dwanaście tygodni były naprawdę jednym wielkim dziadostwem. Pewnie przez to nawet nic o tym maratonie tutaj nie wspominałam. Potrzebowałam ciszy i jakoś sama musiałam sobie poradzić z tymi moimi biegowymi depresjami. Nie wiem, czy była to wina ciągłej ciemności, tych samych tras biegowych i zimy, ale wiem, że gdyby nie Marcin, który (czasami prawie siłą :D) wyciągał mnie na bieganie, to tego wpisu by tutaj nie było. A gdyby tego wszystkiego jeszcze było mało, to na dwa tygodnie przed maratonem złapałam jakieś przeziębienie i od poniedziałku do piątku nie biegałam. Oczywiście wiem – i tak też zrobiłam – że lepiej jest odpuścić i wyzdrowieć, ale ominęłam dwa ostatnie mocniejsze treningi i to też mi nie pomogło. W niedzielę, tydzień przed maratonem, totalnie puściły mi nerwy. Miałam iść na wieczorny trening, ostatnie “dłuższe” bieganie. Czułam, że za dużo treningów ominęłam w tamtym tygodniu (choroba) i po prostu muszę wyjść. Oczywiście za oknem wiało i padało i wiedziałam też, że bieganie w takich warunkach, po chorobie, jest mało rozsądne. Skończyło się tym, że w ciuchach biegowych usiadłam na łóżku i się rozryczałam. Powinnam wtedy czuć się dobrze, a nie miałam pojęcia na co mnie w tej Sewilli stać. Musicie mi uwierzyć (i to żadna kokieteria), że nie wiedziałam, czy w ogóle dam radę ukończyć maraton. Ostateczną decyzję postanowiłam podjąć w piątek, na miejscu. Na szczęście po chorobie nie było już śladu i w środę przed maratonem zrobiłam ostatni “szybszy” trening. Wyszedł dobrze (mimo, że biegałam znowu po parku ;)) i dał mi troszeczkę wiary w siebie.
***
Do Sewilli przylecieliśmy w czwartek, co było bardzo fajne. Mieliśmy dwa dni, aby odpocząć i nie myśleć jeszcze o maratonie. W czwartek dość dużo chodziliśmy zwiedzając miasto, w piątek pojechaliśmy do Malagi, w której potruchtaliśmy kilka kilometrów nad morzem. W sobotę zrobiliśmy delikatny rozruch i pojechaliśmy odebrać pakiety startowe. Dopiero wtedy zaczął pojawiać się stres.
Odbiór pakietów nie był wcale taki łatwy, bo na drugim końcu miasta. My mieliśmy wynajęty samochód, więc dojechaliśmy na miejsce w około piętnaście minut, ale dotarcie tam komunikacją miejską wcale nie było takie łatwe. Szkoda też, że za parking trzeba było zapłacić 3 Euro. Nie jest to dużo, ale skoro pakiet kosztował 70 Euro, to tę opłatę można było sobie darować. Samo expo było dość nudne, zresztą jak każde expo. Z roku na rok coraz mniej mnie te imprezy interesują (pewnie się starzeję). Ale moim zdaniem jest tam głośno, duszno i tłoczno. Sam odbiór pakietów był ok. Odebraliśmy najpierw numer startowy, a potem resztę pakietu. W nim oprócz ulotek i kilku innych duperelek była super wiatrówka New Balance, głównego sponsora. Fajna sprawa, w końcu koszulki w pakiecie też powoli stają się nudne. Kurtka jest różowa (jedyny słuszny kolor :D), co mnie bardzo ucieszyło. Co ciekawe panowie też dostali różowe kurtki. Tutaj nikt nie narzekał, wręcz odwrotnie – panowie dumnie paradowali w nich już na expo. Ciekawe, czy takie coś by przeszło w Polsce. Co sądzicie? ;)
Po odebraniu pakietów poszliśmy na pasta party, które odbywało się w ogromnej hali targowej. Było tam tyle miejsca, że wydawanie jedzenia poszło bardzo sprawnie. Oczywiście był makaron, szkoda tylko, że z mięsnym sosem. Zapytałam o wersję wege i nie było problemu – dostałam suchy makaron posypany serem. ;) Dobre i to, ale nie pogardziłabym jakimś sosem. Oprócz makaronu do jedzenia dostaliśmy opakowanie orzeszków, sok pomarańczowy, owoce, jogurt i wodę. Można się tam było naprawdę najeść. Resztę dnia spędziliśmy już dość spokojnie. Zbieraliśmy siły.
***
Bieg zaczynał się o godzinie 8:30, dlatego wstaliśmy przed szóstą. Wszystko przygotowaliśmy sobie już wieczorem (żele [skoro o nich mowa, to miałam ze sobą cztery żele GU i sprawdziły się bardzo dobrze! Świetne smaki!], strój i numer startowy), dlatego rano już tylko zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy pieszo na start. Mieliśmy tam jakieś dwa kilometry, co było idealnym spacerem na rozbudzenie mięśni. W Hiszpanii wschód słońca jest później niż w Polsce, więc było jeszcze ciemno. Fajnie, jak z każdej strony pojawiało się coraz więcej biegaczy idących w tym samym kierunku. Na miejsce dotarliśmy godzinę przed startem. Dobry czas, aby zostawić wszystko w depozycie, rozgrzać się itd. Warto wspomnieć o tym, że rano było tam dość rześko. My zabraliśmy ze sobą stare ciuchy, które wyrzuciliśmy chwilę przed startem. Bez tego było by zimno, ciepło zaczęło się robić dopiero, gdy pojawiło się słońce. Nie lubię momentu, w którym musimy się rozstać z Marcinem. Każde z nas idzie wtedy do swojej strefy, a ja czuję się zawsze taka mała w tłumie obcych ludzi. I choć wiem, że mam rozsądnego męża, to zawsze się denerwuję jak biegnie maraton. Pożegnaliśmy się z nadzieją, że zobaczymy się niedługo na mecie.
Zurich Maraton de Sevilla zaczął się punktualnie. Mimo, że byłam chyba w trzeciej strefie, wybiegłam tylko minutę później. Chyba dopiero przebiegając przez linię startu dotarło do mnie, że to już teraz. Kolejna maratońska przygoda przede mną. Przyznaję, że choć napisałam sobie jakieś tam orientacyjne czasy (na życiówkę oraz pięć minut wolniej), to dość szybko o tej tabelce zapomniałam. Pierwsze pięć kilometrów pobiegłam wyjątkowo wolno – nie chciałam popełnić tego błędu, że za szybko zacznę, poza tym tłum biegaczy musiał się trochę rozładować. Jeżeli chodzi o pogodę, to myślę, że warunki mieliśmy doskonałe. Świeciło słońce, ale nie grzało za mocno, czego się obawiałam. Wiał też lekki wiatr, który chłodził, a spora część trasy była w cieniu. No i tak biegłam sobie, czasami nie myśląc o niczym, a czasami o czasie. Tak trochę bez pojęcia, czy powinnam lecieć szybciej, czy wolniej. Może to głupie, ale po prostu wiedziałam, że nie stać mnie na życiówkę i choć po pierwszej piątce przyspieszyłam, to jakoś nie walczyłam szczególnie o każdą sekundę. Kiedy po mniej więcej dwunastu kilometrach przebiegaliśmy obok startu i mety, przeszła mi przez głowę myśl, aby zejść z trasy i poczekać na Marcina. W zasadzie nie wiem dlaczego, bo biegło mi się tam dobrze. Kawałek trasy biegliśmy dwa razy, co wydawało mi się trochę głupie, ale jakoś w sumie minęło. Punkty z wodą były bardzo często rozstawione, na każdym z nich chwytałam kubeczek, aby się nawodnić. Kolejne kilometry też jakoś całkiem sprawnie mijały. Mimo, że starałam się trzymać wytyczonej na ulicy zielonej linii, to zegarek mocno rozjechał się z oznakowaniami. Wiedziałam więc, że nie ma co sugerować się średnią, lepiej patrzeć na czas poszczególnych kilometrów. Było ok, ale w zasadzie w pewnym momencie przestałam interesować się cyferkami. “Byle do mety”, choć oczywiście chciałam to zrobić w jak najlepszym czasie.
Do półmaratonu wszystko szło, o dziwo kolejne kilometry też mijały wyjątkowo szybko. Niestety po trzydziestym kilometrze odezwał się mój mięsień gruszkowaty oraz bardzo zaczęły boleć mnie uda. Tak po prostu, zmęczeniowo. Chyba na żadnym maratonie czegoś takiego nie miałam. W pewnym momencie bolał mnie już każdy krok, naprawdę każdy. Bardzo mnie to zirytowało. Oczywiście głowa od razu zaczęła wymyślać i namawiać do przejścia w marsz. Mocno więc z nią negocjowałam, aby tego nie robić. Pozwalałam sobie na maszerowanie tylko na punktach żywieniowych. Czułam się trochę jak debiutantka, która popełniła wszystkie możliwe maratońskie błędy. W pewnym momencie mogłam stawiać już tylko malutkie kroczki, które i tak bolały. Na szczęście nadal (jakoś) biegłam, bo chciałam już po prostu jak najszybciej być na mecie. A im bliżej niej, tym bardziej kojarzyłam trasę. Wiodła ona już przez ścisłe centrum (które zdążyłam już poznać) i to tam też było najwięcej głośnych kibiców. Warto dodać, że wcześniej były momenty, w których na trasie nie było nikogo. Szkoda, że nie mogłam bardziej cieszyć się tymi ostatnimi metrami i w ładniejszym stylu kończyć tego biegu. No ale… taki urok maratonu. Nareszcie zobaczyłam niebieski dywan i upragnioną metę. Nie miałam pojęcia co pokazuje zegarek, miałam tylko nadzieję, że udało się skończyć poniżej czterech godzin.
Udało się. Wyszło 3h52:07. To czas o wiele gorszy od mojej berlińskiej życiówki. Jest też gorszy od mojego zeszłorocznego maratonu w Wiedniu. Nie zrobił na mnie wrażenia, nie jestem też z niego jakoś szczególnie dumna. Ale muszę zaakceptować to, że dałam z siebie (chyba) wszystko i na tyle było mnie w niedzielę stać. Nie wiem, czy pobiegłabym o wiele szybciej, gdyby nie ból mięśni, ale w zasadzie dziś nie ma to już żadnego znaczenia.
Cieszę się, że udało mi się do tego maratonu w ogóle przygotować. Sama droga do niego była chyba największym sukcesem. W międzyczasie zrobiłam już sobie małe podsumowanie i wiem, co muszę poprawić, na co zwrócić uwagę i co zmienić przed kolejnym maratonem. I choć nie był to mój najlepszy maraton, to sama impreza jest naprawdę godna polecenia. Mimo słońca nie było za ciepło, trasa jest płaska, pakiet startowy fajny. Organizacja bardzo dobra, punkty żywieniowe działały bardzo sprawnie, strefa startu i mety ok, bez odczuwalnych tłumów i klaustrofobii. Nie żałuję, że wybraliśmy właśnie Sewillę, bo oprócz biegu warto zobaczyć to piękne miasto.
I choć jeszcze w niedzielę na trasie twierdziłam, że “wyleczyłam się skutecznie z maratonów i wcale mnie te duże, głośne imprezy już tak nie bawią”, to dzisiaj siedzę i myślę, że chciałabym jesienią znowu pobiec taki maraton jak ten w Berlinie, podczas którego po prostu wszystko było idealne.
PS. A na koniec jeszcze krótka, miła historia. Wracając z Teneryfy, podczas kontroli bagażowej na lotnisku coś nie pasowało panu i zaczął zaglądać do mojego plecaka. Poszperał, poszperał i nagle wyjął z niego…medal. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się i powiedział „congratulations”. ;)
Przepięknie tam!