Fot. Małgorzata Opala
Biegam od czasów szkoły podstawowej. Swoje pierwsze biegowe kilometry i zawody pokonywałam w najzwyklejszych trampkach na biegowej podeszwie. Udawały Conversy, ale jako dzieciak kompletnie nie wiedziałam, że mam do czynienia z podróbkami. Kosztowały pewnie z 10 złotych i każdy uczeń je miał, jestem pewna. To w nich pani od wuefu dostrzegła mój biegowy zapał i ambicję. W gimnazjum w równie ordynarnych podróbkach zdobyłam wicemistrzostwo powiatu w biegu na 600 metrów. Na etapie wojewódzkim musiałam ścigać się w przechodzonych, pamiętających poprzedni ustrój starych kolcach, bo tylko takie miała na wyposażeniu szkoła. Te które dostałam na mój bieg kompletnie mi nie pasowały i poniosłam sromotną klęskę. Winą obarczyłam te cholerne, stare kolce. Jestem pewna, że lepiej pobiegłabym boso.
W liceum dostałam z kolei pierwsze prawdziwe buty biegowe marki Puma. Doskonale pamiętam sytuację, gdy szłam na mistrzostwa powiatu w sztafetowych biegach przełajowych. Moje pumy lata świetlności miały już dawno za sobą. Były dziurawe i strasznie zniszczone, ale pomogły mojej szkole zdobyć srebrny medal. Na pewno nie wiedziałam wtedy o tym, że żywotność butów biegowych obliczona jest na ok. 1000 km.
Później długo nie miałam butów biegowych. Truchtałam, więc w czym popadnie, zazwyczaj były to buty zupenie niestworzone do biegania. Dopiero, gdy wraz z M. zaczęliśmy 5 lat temu biegać tak nieco poważniej, M. zamówił na Allegro zupełnie w ciemno dwie pary Pegasusów. Okazały się strzałem w dziesiątkę. Przebiegłam w nich pierwszy maraton. Ich wzornictwo nie powalało, ale śmiało mogę powiedzieć, że przyczyniły się do narodzin mojego biegowego wariactwa. Wciąż mam sentyment do tego modelu butów, choć ogromnie ewoluował w funkcji czasu.
Dziś mam więcej butów biegowych niż jakichkolwiek innych i trudno mi się rozstać z każdą parą. Nigdy nie wyrzucam tych z wysokim przebiegiem, po prostu zazwyczaj podarowuję je komuś, kto da im drugie życie. Mam swoje ulubione modele, w których biega mi się najlepiej. Mam takie, w których chodzę na spacery. Mam też takie, które świetnie komponują się z “małą czarną”. Ale to wciąż tylko buty; narzędzie pracy biegacza. Tylko wytłumacz to kobiecie…
Ciekawa jestem, jakie Wy macie wspomnienia związane z pierwszymi biegowymi butami, czy wciąż je macie i co robicie z tymi, w których już nie biegacie. Piszcie w komentarzach.
Moje pierwsze biegowe buty pożyczyłam ostatnio siostrze na Terenową Masakrę – bieg z przeszkodami. Pomyślałam, że to będzie ciekawy koniec ich kariery. Nie spodziewałam się jednak, że aż taki. Młoda wróciła w moich wybieganych adasiach… bez podeszw, które zostały w jakiejś sadzawce. Do tej pory się uśmiecham jak o tym myślę. :)