Autor: Zosia Wawrzyniak
Trudno jest słowami opisać, to co dane mi było przeżyć tydzień temu. Mowa oczywiście o Zurich Marato de Barcelona, który odbył się w niedzielę 25 marca 2012 już po raz 34.






Był to mój drugi maraton w życiu [pierwszy w Poznaniu], ale pierwszy za granicą, dlatego też byłam tym wydarzeniem zarówno lekko zestresowana jak i podekscytowana.

Do Barcelony doleciałam już w piątek rano, aby mieć trochę czasu na aklimatyzację na miejscu, zobaczenie jaki dystans dzieli hotel od miejsca startu oraz aby nacieszyć się stolicą Katalonii. Po zostawieniu bagażu w hotelu pojechałam odebrać mój numer startowy. 

Już w drodze na Plaça d’Espanya (Plac Hiszpański) zdążyłam się zakochać w tym mieście- stwierdziłam, że tam naprawdę nie ma brzydkich miejsc! Numerek odebrałam bez problemu, wszystko poszło bardzo sprawnie. Przekazano mi informacje gdzie mam odebrać koszulkę oraz resztę pakietu startowego [worek sportowy, w którym znajdowały się wszystkie potrzebne informacje oraz m.in. kupony ze zniżkami na atrakcje w Barcelonie]. Po odebraniu [pięknej] koszulki, sprawdziłam jeszcze czy czip jest na pewno zarejestrowany na mnie [podałam go pani, która zeskanowała czip – na dużym ekranie pojawiło się moje imię i nazwisko. Wtedy byłam pewna – wszystko ok!].  Przy okazji zwiedziłam towarzyszące targi „Expo Sports”, na których można było zobaczyć/kupić/dotknąć/przetestować nowinki biegowe. W sobotę, zwiedzałam miasto ale wszystko oczywiście w granicach rozsądku, aby zachować siły na TEN dzień.

Niedziela zaczęła się dla mnie bardzo szybko – budzik [a właściwie dwa budziki w telefonie oraz ‘wake up call’ z recepcji hotelu] zadzwonił o 6 nad ranem. Tej nocy była zmiana czasu, na czas letni, co oznacza że wstawałam o 5 nad ranem czasu starego. Nie było to łatwe, ale stresik przed startem pomógł szybko się ogarnąć. Ubranie, numerek startowy i wszystko co potrzebne przygotowałam już poprzedniego wieczoru, zatem zostało tylko śniadanie [niestety hotel oferował śniadanie w weekendy dopiero od 7:30, dlatego musiałam sama zorganizować sobie posiłek]. Zjadłam spory kawałek bagietki z nutellą oraz dwa banany. Ponadto wypiłam litr wody, zanim wyruszyłam [po ciemku jeszcze!] na start. Mimo wczesnej godziny metro było przepełnione [w tygodniu w godzinach szczytu nie było w metrze takiego tłoku jak w dniu maratonu] biegaczami z całego świata – przynajmniej wiedziałam, że się nie zgubię ;).



Na miejscu musiałam odnaleźć moją strefę, z której startowałam, aby już się w niej ustawić. Tylu ludzi na maratonie nie widziałam jeszcze nigdy w życiu – 19,455 tyle osób się zapisało. To naprawdę robi wrażenie! Atmosfera na samym starcie była niesamowita. Było bardzo kolorowo, wesoło i międzynarodowo.



                 

Punktualnie o 8:30 ruszyła pierwsza grupa czyli najszybsi i najlepsi. Ja przebiegałam przez start, gdy na zegarku było już 10 minut. Pierwsze metry biegu wywołały u mnie niesamowite emocje. Czułam charakterystyczną „kluskę w gardle” – taka byłam szczęśliwa, że jestem częścią tego wydarzenia.
Trasa biegu była cudowna. Najpierw biegliśmy w stronę Camp Nou czyli stadionu drużyny FC Barcelona.
Całe pierwsze 10-15km było lekko pod górkę, ale biegło się wyjątkowo dobrze. Świeciło słońce, ale nie było zbyt ciepło. Warunki były idealne. Na 12. kilometrze czekał na mnie mój „support team”, któremu bardzo dziękuję za to, że byli ze mną wielokrotnie na trasie. To dodało sił!!! Na trasie widziałam też sporo Polaków, najbardziej jednak zapamiętałam pana Tomasza, który jak się dowiedziałam był niewidomy i wspólnie ze swoim znajomym [trzymając się za sznurek] pokonał dystans maratoński. Brawo!
Kolejnym pięknym momentem był 17. kilometr, na którym nagle, po lewej stronie wyrosła przed nami piękna Sagrada Familia. Oj, co to był za piękny widok, aż chciałoby się zatrzymać. ALE NIE! Trzeba śmigać dalej, szczególnie że tempo było całkiem ok, siły były, trzeba biec! Moja „support team” czekała na mnie jeszcze na około 18. kilometrze oraz na moją prośbę, na kilometrze numer 30. Tego kilometra się bałam – każdy słyszał o słynnej „ścianie”. ALE ściany nie było, był uśmiech dla rodziny i dalej bo to przecież już „tylko” 12 kilometrów…. Nadal tłum biegaczy wokół mnie, jednak po niektórych widać było że nadchodzi ból i zmęczenie. Trasa też ciągle piękna – teraz biegliśmy wzdłuż morza śródziemnego. Słońce świeciło coraz mocniej i było coraz ciężej, ale organizacja była idealna. O czym nie wspomniałam wcześniej – na trasie była woda, izotoniki, wazelina, gąbki z wodą [bardzo przydatne!], banany i pomarańcze oraz suszone owoce. Wszystkiego wystarczyło oraz wolontariusze [w tym również starsi państwo] świetnie dawali radę.
Kilometr 36. przebiegał przez Łuk Triumfalny w Barcelonie. Mimo, że moje nogi coraz bardziej przypominały mi o tym, że biegnę maraton, to było to równie pięknym przeżyciem i dodało trochę sił. Od tego momentu biegło się już coraz ciężej. Trasa prowadziła momentami lekko pod górkę, słońce smażyło, a ciało się buntowało. Tutaj zaczęła się walka ciała z mózgiem. Na szczęście na 5 kilometrów przed metą czekał na mnie kolejny i zarazem ostatni już doping moich bliskich. Mój brat przebiegł ze mną parę metrów, co pomogło mi niesamowicie. Jednak nadal ciało mówiło mi „przestań już!” a mózg powtarzał „ej, to już tylko trochę. Jeszcze chwila i jesteśmy w domu!”. Walka trwała. Niesamowicie pomagali kibice na trasie. Kiedy usłyszałam od jednej Pani słowa „Sofiaaaa, vamos vamos!” wiedziałam, że trzeba walczyć do końca i nagle nogi zaczęły znowu nieść… Spojrzałam przed siebie, wiedziałam że mam do przebiegnięcia jeszcze jakieś 500 metrów. Jeszcze tylko skręt w lewo i zobaczę wielkie wieże na Placu Hiszpańskim. I tak było. Adrenalina była tak wielka, że zaczęłam biec sprintem i tak wbiegłam ze łzami w oczach na metę. Czas na moim zegarku 
4h 19min 13 sek. czyli życiówka !!!!
Na mecie zawieszono mi medal, dostałam wodę do picia, zdjęto mi czip pomiaru. Teraz już wiedziałam, że po raz drugi zostałam maratonką.



„RUNNING IS 90% MENTAL, THE REST IS PHYSICAL”