Maniacka Dziesiątka to dla większości z nas bieg otwierający nowy sezon, to pierwsze wiosenne ściganie się. I choć w tym roku (w zasadzie, to dwa tygodnie przed startem) bieg zmienił nazwę na „Recordowa* Dziesiątka”, to chyba i tak dla każdego była to słynna „Maniacka”.
Zapisaliśmy się również my, to dobry sprawdzian formy przed wiosennym maratonem, do którego ostro trenujemy. Cały czas wydawało mi się, że do Maniackiej jeszcze tak daleko. Tydzień temu, wyruszając przy -14 stopniach na niedzielne wybieganie uświadomiłam sobie, że to już tylko siedem dni. Niesamowite, siedem dni, a jakieś 28 stopni różnicy. Dzisiaj chwilę przed dwunastą było 14 stopni, ale na plusie. Pierwszy dzień prawdziwej „wiosny” w Poznaniu.
Zanim jednak wystartujemy, czas wrócić do soboty i biura zawodów, do którego dotarliśmy pół godziny po jego otwarciu. Niepokojące było to, co zobaczyliśmy zbliżając się do budynku. Przed nim stała kolejka, myślę że było tam jakieś 30-40 osób. Nigdy wcześniej tam czegoś takiego nie widziałam, czyżby to pierwszy „record”? ;) Trochę postaliśmy na dworze, potem na schodach, a potem jeszcze w kolejce do poszczególnych stanowisk. Moje działało na szczęście bardzo sprawnie i szybko odebrałam pakiet. Marcin miał mniejsze szczęście i mniej zorganizowanych wolontariuszy (żeby nie było, naprawdę doceniam ich pomoc, ale to stanowisko ewidentnie nie radziło sobie z ilością biegaczy). Stał tam ponad piętnaście minut. Niestety musiał jeszcze odebrać koszulkę, a tam wszystko trwało jeszcze dłużej. Z tego co zauważyliśmy, wszystkie koszulki (wszystkie rozmiary) były wrzucone do jednego kartonu, więc biedny wolontariusz szukał i szukał, a kolejne minuty leciały. Myślę, że nawaliła tutaj trochę organizacja, wystarczyło podzielić koszulki rozmiarami, by uniknąć tego całego zamieszania. I tak odebranie pakietu zajęło nam prawię godzinę. To był chyba drugi „record”. Wieczorem było też jeszcze małe zamieszanie na oficjalnym fanpage biegu. Było sporo pytań odnośnie stref startowych (te zostały zmienione w stosunku do zeszłego roku), nie było wiadomo, jaka strefa, to jaki czas itd. Obserwowałam dyskusję pod postem, sama nawet zadałam pytanie, ale długo czekałam na rzetelną informację. Nie będę teraz przytaczać przykładów, ale osoba zajmująca się social media zdecydowanie nie wie, kiedy może pozwolić sobie na „heheszki” i żarciki, a kiedy powinna poważnie odpowiedzieć na pytanie i udzielić informacji. Myślę, że nie wypada organizatorowi tak dużego i znanego w Polsce biegu, w taki sposób odpowiadać ludziom na pytania. Może warto się temu przyjrzeć i to poprawić.
No ale wracając do samego biegu. Pomimo małego stresu rano (godzinę przed biegiem okolice Ronda Śródka były już mocno zakorkowane i nie ruszało się nic), dotarliśmy na start bez problemów. Rozgrzewka, spotkanie wielu znajomych i tak naprawdę już trzeba było wchodzić do strefy startowej. Tu, mimo dużej ilości biegaczy, na szczęście żadnych problemów nie było. Stojąc sobie w tym tłumie, zastanawiałam się, czego mogę się spodziewać. W sumie, to sama tego nie wiedziałam. Na pewno chciałam mocno pobiec tę dychę. A jak wyszło? Pierwsze dwa kilometry biegło się ok, pewnie nawet trochę za szybko (zawsze tak jest, pierwszy jest lekko z górki). Trasa w tym roku trochę się zmieniła – zamiast biec prosto w stronę Mostu Rocha, skręciliśmy najpierw w stronę Ronda Śródka. W sumie niewielka zmiana, ale zeszłoroczna trasa wydawała mi się mimo wszystko lepsza. Aby nie zajechać się na pierwszych kilometrach (a i tak już przecież wyszło trochę za szybko), zwolniłam do docelowego tempa, ale już od początku czułam, że nie biegnie się jakoś super lekko. I choć bardzo cieszy mnie ten wiosenny dzień, to taka nagła zmiana i tak wysoka temperatura zdecydowanie nie pomagały. Mam kilka obrazów z tego biegu, które zapamiętałam – na moście małe zamieszanie, wszyscy biegli po lewej stronie, a nagle okazało się, że po tej samej stronie leci już czołówka. Nadjeżdżająca policja sprawiła, że musieliśmy szybko uciekać na prawą stronę. Doping Izy, którą wypatruję w tłumie kibiców. Potem ulica Mostowa – jakaś taka dziwnie cicha, w dodatku wydawała się wczoraj wyjątkowo długa. Od tego momentu marzyłam, aby na piątym kilometrze była woda. Niestety nie było, tak jak i rok temu. Był tylko zegar, który dał mi do zrozumienia, że żaden „record” dzisiaj nie padnie. Nie ukrywam, że od tego momentu robiło się już tylko ciężej, motywacja również powoli uciekała. A ponieważ nie przyjrzałam się dokładnie nowej trasie, to bardzo zdziwiło mnie, że chwilę za szóstym kilometrem biegniemy prosto, a nie w lewo. Jakoś wybiło mnie to z rytmu. Prawie już wbiegaliśmy nad Maltę, kiedy poczułam, że jest naprawdę ciepło. Przeszło mi przez myśl, aby zwolnić i już tylko dotruchtać do mety. Na szczęście szybko wybiłam sobie ten kiepski pomysł z głowy i zebrałam wszystkie ostatnie siły. Motywacja powróciła, mimo że miałam wrażenie, że wszyscy mnie wyprzedzają. W sumie patrząc na międzyczasy faktycznie trochę tam zwolniłam. Dopiero na ostatnim kilometrze pojawiło się cudowne odrodzenie, kiedy to znowu przyspieszyłam o kilkanaście sekund.
Na mecie pojawiłam się z czasem 46:14 i powiem Wam, że dawno nie byłam tak zmęczona. Nadal marzyłam o tej zimnej wodzie, więc byłam zrozpaczona, kiedy zobaczyłam, że czeka na nas tylko ciepła woda kokosowa. Bardzo lubię ten napój, ale na pewno nie tuż po wysiłku. Jest ona dla mnie zbyt mdła i słodka, aby ugasić pragnienie. Za brak zwykłej wody na mecie w taki ciepły dzień daję organizatorom sporego minusa. Dobrze, że w samochodzie miałam dużą butelkę wody. Szkoda tylko, że samochód zaparkowany był dwa kilometry od mety. ;)
I to by było na tyle. Podsumowując, chyba wolałam starą trasę, organizacyjnie jest kilka rzeczy do poprawy: moderacja Facebooka (!), biuro zawodów oraz obowiązkowo woda na mecie! Jeżeli chodzi o mnie, to liczyłam na trochę lepszy czas, z drugiej strony wiem, że to był naprawdę mój wczorajszy maks. Nawet wykres tętna to potwierdzi. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo okazało się, że:
– zrobiłam nową życiówkę na 5 km :D
– zajęłam 44. miejsce w mojej kategorii wiekowej
Czas na kolejne treningi do maratonu, bo to ten bieg jest teraz dla mnie najważniejszy. A te 45 minut kiedyś w końcu złamię, kiedyś…
* pisownia oryginalna