Jesienny sezon startów zazwyczaj zaczynam półmaratonem w Pile, taka już tradycja od 2010. W tym roku trochę się zmieniło i zamiast Piły był Düsseldorf, do którego poleciałam wspólnie z Marcinem.
Tam plany były następujące: Marcin (tydzień wcześniej wykręcił życiówkę na BMW półmaratonie praskim) biegnie razem z przyjaciółką zającując jej podczas debiutu, ja biegnę sama i staram się atakować życiówkę. Wszystko wyglądało super w teorii, w praktyce wyszło trochę inaczej.
W niedzielę, w centrum miasta odbywało się kilka biegów- biegi dziecięce oraz bieg na 5 i 10 kilometrów, który odbywa się już od wielu lat. Półmaraton został zorganizowany po raz pierwszy. A że wszystkie biegi startowały od rana, nasz ruszał o dość nietypowej porze, czyli o 13:30. Chyba jedynym plusem tej godziny był fakt, że mogliśmy się wyspać.
Pobudka około 9:00, za oknem szaro i lało, ale takie też były prognozy, więc spodziewałam się deszczu. Zjedliśmy śniadanie, przygotowaliśmy się (w międzyczasie za oknem lało jeszcze bardziej) i chwilę po godzinie 12:00 wyruszyliśmy w stronę startu. Tam mogliśmy zobaczyć jeszcze bieg na 5 i 10 kilometrów, który prowadził po naszej trasie. Ta wyglądała następująco: na początku mała pętla o długości 1,1 km, a następnie cztery pięciokilometrowe rundy.
Chyba nie do końca przepadam za kręceniem rund, choć ma to jeden plus, który równocześnie może być też minusem – znasz już trasę i wiesz, co Ciebie czeka. Pół godziny przed startem przestało padać i zaczęło się przejaśniać. Zrobiło się dość parno i duszno. Po solidnej rozgrzewce do strefy startowej weszliśmy dosłownie dwie minuty przed startem. To nie był duży bieg (po wynikach widzę, że na metę dotarło 638 osób), dlatego nie było tam ani tłumów, ani wydzielonych stref startowych, ani pacemakerów. Ustawiłam się z w miarę z przodu, tak by nie przeszkadzać szybszym ode mnie oraz by nie musieć wyprzedzać wolniejszych biegaczy. Pożegnałam się z Anią, Asią i Marcinem i ruszyliśmy. Oni razem, ja sama.
Zaczęliśmy od małej rundy, tej kilometrowej. Po niej zaczęła się pierwsza z czterech rund. Trasa moim zdaniem nie była jakoś super szybka. Było sporo zakrętów i kilka niewielkich, ale wkurzających podbiegów. Duża cześć rundy prowadziła przez park, podłoże było szutrowe. Pierwsze dwa kilometry biegło mi się dobrze, standardowo zaczęłam trochę za szybko, ale równie szybko się zreflektowałam i zwolniłam, aby biec zgodnie z zaleceniami Marcina. ;) Przyspieszyć miałam dopiero po pierwszym punkcie z wodą, czyli na około czwartym kilometrze. Miałam, ale coś było nie tak i moje tempo stanęło w miejscu. Na początku się tym nie przejmowałam, ważne że nie zwalniałam, ale już na mniej więcej szóstym kilometrze wiedziałam, że do życiówki będzie daleko. Tętno miałam dość wysokie, a wszelkie próby włączenia piątego biegu i przyspieszenia kończyły się niepowodzeniem. Niestety od tego momentu mocno zaczęła się buntować moja głowa i chyba wtedy pościg za życiówką zakończył się na dobre. Widziałam jak na zegarku tempo spada z każdym kilometrem, niczym jesienne liście z drzew. ;) I tak kolejna runda, kolejne zakręty, kolejne podbiegi, park i gęsi. Te chodziły tak blisko ścieżki, że zastanawiałam się, czy za chwile któraś z nich mnie nie zaatakuje. Kibiców było niewielu, tylko na tej kilometrowej pętli, która wiodła wzdłuż słynnej ulicy zakupowej Königsallee coś się działo. Tam też stali nasi kibice, więc miła była świadomość, że będzie na kogo spojrzeć. Dwukrotnie widziałam Marcina, Anię i Asię, którzy dodawali mi sił głośnymi okrzykami. Na trzeciej rundzie widziałam już definitywnie, że to nie jest dzień na życiówkę. To wtedy też wielka grupa młodych, wpatrzonych w komórki chłopaków zaczęła zbiegać z górki w poszukiwaniu…Pokemonów. Dobrze, że wolontariusze zaczęli krzyczeć, bo inaczej wpadliby w biegaczy.
Trzecia i czwarta runda była już bardzo mecząca. Ni stąd ni zowąd mój zegarek stracił sygnał GPS i przestał liczyć kilometry. Czas leciał dalej, więc w momencie, w którym znowu znalazł sygnał, wszystko (w tym średnia) totalnie się posypało. Nie lubię być niewolnikiem zegarka podczas biegania, ale jeżeli biegnie się na konkretny czas, to zegarek jest potrzebny. Czy tego chcę, czy nie. Co prawda wiedziałam, że życiówka już jest nieosiągalna, ale mimo wszystko trochę mnie to dobiło. Głowa zaczęła się buntować i zaczęłam marzyć o tym, aby dogonić moją ekipę. Na szczęście udało się to pod koniec mojej ostatniej rundy. Jaka ulga! Zobaczyłam ich na horyzoncie i przyspieszyłam, bo wiedziałam, że dodadzą mi sił. Marcin pobiegł ze mną kilkaset metrów, zmotywował mnie i to pewnie dzięki temu znalazłam siły, by ostatni kilometr polecieć znowu trochę szybciej. Był nawet fajny, mocny finisz. Na metę wpadłam z czasem 1:46:15, byłam dwudziestą kobietą (startowało 225). Źle nie jest, ale po prostu liczyłam na coś więcej.
Szybko odebrałam naprawdę ładny (jak na niemieckie biegi) medal, napiłam się wody i wróciłam na trasę, by kibicować Ani, Asi i Marcinowi. Kiedy zobaczyłam ich na horyzoncie spontanicznie postanowiłam dołączyć na ostatnią rundę. Byłam zmęczona, ale miałam ochotę pobiec z nimi. Chciałam towarzyszyć Ani podczas ostatnich kilometrów jej półmaratońskiego debiutu.
Znowu park, znowu podbieg, znowu te same zakręty. Jednak w towarzystwie i już z medalem na szyi biegło się jakoś łatwiej. Na ostatniej prostej Ania miała jeszcze sporo sił na finisz i ukończyła bieg w pięknym stylu z czasem 2:21:42 ! Należą się jej wielkie gratulacje za cztery miesiące regularnych treningów, brawo! Gratuluję też Asi.
Podczas tej rundy miałam czas na szybką analizę mojego półmaratonu. Oczywiście mogłabym zrzucić wszystko na taką, a nie inną pogodę, na godzinę, czy na trasę (naprawdę nie przepadam za rundami), ale myślę że po prostu zabrakło mi trochę treningu szybkościowego. Zarówno Węgry, jak i Złoty Maraton oraz setka podczas ultraHELp sprawiły, że tej prędkości trochę mi zabrakło. Wiem, nad czym muszę popracować.
A może po prostu był słaby dzień, to też możliwe. Tak czy inaczej wnioski wyciągnęłam i dziś jestem z tego biegu całkiem zadowolona. To był dobry trening do maratonu. Życiówki zostawię sobie na wiosnę.
Na koniec raz jeszcze wielkie gratulacje dla Ani i Asi za pierwszy i na pewno nie ostatni półmaraton oraz brawa dla pacemakera Marcina (mam nadzieję, że wiosną to właśnie on mi pomoże :) ). Wielkie podziękowania też dla Kuby i Adki za wierne kibicowanie na trasie.
Teraz czas na ostatnie treningi przed maratonem, który w tym roku pobiegnę w Warszawie. Czy mam prawo tam spodziewać się życiówki, tego nie wiem. Okaże się 25. września.