Niesamowite, że już siedzę znowu w samochodzie w drodze do Berlina- jak to się dzieje, że wszystko co miłe tak szybko mija? Skoro mam przed sobą parę godzin podróży, najlepszym wykorzystaniem tego czasu będzie oczywiście napisanie relacji z mojego wyjazdu do Pragi.
            Zastanawiam się od czego zacząć. Pozwolę sobie wpis zrobić dość chronologicznie, dlatego rozpocznę od odwiedzin expo i odebrania numeru startowego. Samo miejsce znajdowało się, jak to najczęściej bywa, na targach. Ponieważ byliśmy samochodem, dojazd (z nawigacją, dzięki której oczywiście trochę pobłądziliśmy) nie sprawił większego problemu. Z tego co wiem, na targi można było dojechać również dość szybko metrem.

Tradycyjnie na expo wystawiało się wiele firm i sklepów, na których można było zrobić biegowe zakupy, często po dość okazyjnych cenach. Sama po raz pierwszy kupiłam coś na dzień przed maratonem – były to opaski kompresyjne Compressport. Od paru tygodni planowałam kupić je w Poznaniu, jednak ciągle nie było na to czasu. Ponieważ mam problemy z krążeniem powinnam tak naprawdę nosić skarpety kompresyjne prawie codziennie, dlatego cieszę się, że nareszcie udało mi się dokonać tego zakupu. Sam odbiór numerków poszedł bardzo sprawnie. Mimo dużej ilości ludzi na targach, nie było kolejek po odbiór. Pierwsze dwa stanowiska były przeznaczone dla kobiet (z numerków wynikało, że wystartować miało około 2500 kobiet). Po otrzymaniu numeru startowego zostałam poproszona aby śledzić żółte strzałki na podłodze (poniżej zdjęcie, abyście wiedzieli o czym piszę ;)) w celu odebrania koszulki.

Idealne oznakowanie!
Ponieważ start w maratonie w Pradze był prezentem od mojego brata, nie jestem teraz stuprocentowo pewna, jednak wydaje mi się, że koszulka nie była wliczona w cenę pakietu startowego, trzeba było za nią dodatkowo zapłacić. Uwielbiam koszulki z biegów, a ta jest ładna i dopasowana, więc będzie można w niej biegać po Poznaniu ;). Dodatkowo otrzymałam również plecak z napisem „RunCzech.com” – było chyba pięć kolorów do wyboru, wybrałam taki z elementami fioletowo-różowymi; kolorami pasującymi do naszego bloga. 

Plecak wybrany przeze pasujący do reszty stroju :)
Kuba zapisując mnie zadbał również o moje nogi i wykupił dla mnie masaż. Pomimo, że spędziliśmy już dość dużo czasu na targach, postanowiłam nie zmarnować tej szansy. Przy wejściu zostałam zapytana przez młodego chłopaka, studenta, o to jaka część ciała ma być masowana. Oczywiście poprosiłam o masaż nóg, wiedziałam że te będą go potrzebowały najbardziej. Podobny masaż miałam robiony przed maratonem w Berlinie. Powiem Wam, że ten tutaj był nieporównywalnie lepszy. Chłopak naprawdę podszedł do zadania bardzo poważnie i profesjonalnie. Każdą nogę masował, wyginał i rozciągał – od stop do uda – przez około 20 minut. Po 40 minutach czułam, że mam nowe nogi i miałam wrażenie, że ból kolana zniknął. Dziękowałam mu z dobre pięć minut, a kiedy poprosiłam o zdjęcie w celu napisania o nim o blogu, chłopak wyraźnie się zawstydził i powiedział, że czuje się tym wszystkim zaszczycony ;).  
Zadowolona po masażu! 
Po około dwóch godzinach spędzonych na targach, pojechaliśmy do centrum, aby pozwiedzać Pragę. Niestety zarówno cały piątek jak i całą niedzielę pogoda nas nie rozpieszczała. Było pochmurno, deszczowo, szaro i nie za ciepło. Mimo tego, Praga zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Ma niesamowity klimat i z przyjemnością tam jeszcze wrócę. Do hotelu wróciliśmy około godziny 21:00, abym mogła się przygotować do biegu oraz pójść spać o odpowiedniej godzinie. 
Z wyborem stroju nie miałam zbyt dużych problemów, według prognoz miało być ciepło i słonecznie. Po dwóch szarych dniach ciężko było w to uwierzyć, ale zawsze podczas moich dotychczasowych maratonów było słońce… Koszulka z grafiką, która została przygotowana przez moją Mamę specjalnie z okazji maratonu w Pradze, krótkie szorty, Compressporty – taki strój starannie położyłam na stoliku, aby rano nie szukać nerwowo ciuchów. Mam taki zwyczaj, że na każdy poważniejszy bieg (czytaj półmaraton i maraton) tworzę specjalną playlistę. Ponieważ ostatnio udało mi się pozbierać dość sporo nowych utworów, układanie jej sprawiło mi wyjątkowo duży kłopot. Miałam za dużo nowej muzyki i nie mogłam się skoncentrować jak ją ułożyć. Udało się jednak i muszę przyznać, że była idealna, w paru momentach naprawdę dodawała sił. Równo o godzinie 23 położyłam się do łóżka. Miałam duży problem z zaśnięciem. Przewracałam się z jednego boku na drugi i się męczyłam. Około godziny drugiej zasnęłam, ale już chwilę później, gdy spało się dobrze, zostałam obudzona smsem. Bardzo dziękuję, przypomnę jednak, że wysyłanie wiadomości o trzeciej nad ranem, w nocy przed maratonem, nie należy do najlepszych pomysłów… 
Budzik nastawiłam na parę minut po szóstej. Chciałam przygotować się ze spokojem oraz zjeść śniadanie, na które zaserwowałam sobie tradycyjnie białą bułkę z dżemem (nawet dwie) banany i wodę w celu nawodnienia organizmu. Pogoda była idealna. Dość rześki poranek, ale świeciło słońce. 

Na start dotarliśmy parę minut po godzinie ósmej taksówką. Kuba, chciał zapisać się na maraton i przebiec ze mną połówkę, jednak na expo nie było już takiej możliwości. Dlatego postanowił zapisać się na „minimaraton” czyli bieg na dystansie 4,2km który ruszał pół godziny po rozpoczęciu się maratonu. Start jak i meta znajdował się w przepięknym miejscu, jakim jest praskie stare miasto. Panowała tam wyjątkowo przyjemna atmosfera, biegacze z całego świata zbierali się powoli na placu. Postanowiliśmy od razu poszukać mojej strefy startowej, która oznaczona była literką „H”. Poszczególne strefy nie były nigdzie opisane, nie wiedziałam zatem, z jakiej strefy tak naprawdę startuję. Kuba podczas zapisów podawał chyba (sam już nie pamiętał) mój wynik z maratonu w Berlinie oraz oczekiwany czas w Pradze. Podał czas poniżej 4h, jednak gdy zobaczyłam, że w strefie przede mną jest balonik na 4h, wiedziałam, że moja strefa musi być trochę wolniejsza. Pani, która wpuszczała biegaczy do poszczególnych stref nie potrafiła mi odpowiedzieć na pytanie, na jaki czas właściwie ta strefa biegnie. 
Były nawet specjalne różowe toalety dla kobiet ;)
Szybkie zdjęcie na starcie, jak widać kostka brukowa jest! 
Strefa dość szybko się zapełniła, Kuba ruszył w stronę startu. Po paru minutach ruszyliśmy i my. Biegaczy było jednak tylu, że przebiegając przez linię startu na zegarku było już ponad pięć minut. Na Pragę nie miałam żadnego planu jeżeli chodzi o czas, który chciałabym uzyskać. Chciałam jednak biec razem z pacemakerem, który pomoże mi utrzymać równe tempo. Uwzięłam się zatem na panią z czerwonym balonikiem „4:00”, która była we wcześniejszej strefie. Przez pierwsze dwa kilometry musiałam ją trochę gonić. Pamiętając jednak, aby nie zacząć biegu za szybko, biegłam dość bezpiecznym tempem, do momentu w którym udało mi się biec już z grupą na cztery godziny.

Początkowe kilometry jeszcze z uśmiechem na twarzy…
Świeciło słońce i już na pierwszych kilometrach poczułam, że jest ciepło. W dodatku pierwsze kilometry pokonywaliśmy po … kostce brukowej. Znane uczucie z maratonu w Rzymie, jednak tym razem jakoś bardziej mi przeszkadzało. Oprócz kostki brukowej przez dość sporą część trasy biegło się torami tramwajowymi, trzeba było więc czasami uważać, aby nie wpaść w szyny. Parę kilometrów biegłam w grupie podążającej za czerwonym balonikiem. W pewnym momencie grupa jednak wyraźnie zwolniła, ja czułam się dość dobrze i chciałam biec równym tempem, dlatego odłączyłam się i pobiegłam swoim tempem dalej. Biegło się dobrze, jednak temperatura dość mocno mnie męczyła. Od początku czułam, że nie będzie to najłatwiejszy bieg. Uczucie to pozostało do ostatnich metrów trasy…
Trasa była przepiękna, prawie cały czas wiodła wzdłuż rzeki, przez mosty  – miałam nawet przyjemność biec pięknym mostem Karola (cały wyłożony kostką brukową!). Było niestety dość sporo tunelów- a to oznaczało najpierw bieg z górki, a potem pod górkę. Tunele jednak miały swoje plusy – chociaż na chwilę można było schować się przed promieniami słońca.
Wysoka temperatura sprawiła, że wyjątkowo mocno chciało mi się pić, co robiłam przy każdym punkcie żywieniowym. Było ich na szczęście sporo i były one częste – na każdym była woda w papierowych kubeczkach,(nadal twierdzę, że nie umiem pić w biegu – woda wleciała mi do nosa, co było mało przyjemne…) izotonik, banany, pomarańcze, cukier, sól i gąbki nasączone wodą. Rzadko kiedy wcześniej zdarzało mi się z nich korzystać. Tym razem jednak było tak ciepło, że gąbka przydawała się, aby ochłodzić głowę, kark i przetrzeć twarz. 

Kawałek pięknej trasy w oczekiwaniu na biegaczy…
.. oraz odcinek tuż po ich przebiegnięciu. 

Na około 15 kilometrze, po dość długim tunelu zorientowałam się, że mój zegarek zaczyna odmawiać posłuszeństwa. Liczył kilometry, ale nie pokazywał prędkości. Miałam nadzieję, że szybko wróci do siebie. Parę chwil wcześniej dogoniła mnie grupa z balonikiem. Ponieważ ja biegłam cały czas równym tempem, mogę stwierdzić, że pani pacemakerka (coś mi w niej nie pasowało od początku i tęskniłam za świetnym panem z Rzymu!) zmieniała tempo z wolnego na szybsze i znowu wolniejsze. Biegnąc jednak z grupą przez jakiś czas nie monitorowałam zegarka. W pewnym momencie zorientowałam się, że zegarek już wcale nie liczy kilometrów. Początkowo myślałam, że to ja przypadkiem wdusiłam klawisz i przypadkiem wstrzymałam trening, szybko wcisnęłam „continue” i biegłam dalej. Nie powiem, trochę mnie to zirytowało, gdyż czerwony balonik zaczął mi powoli uciekać. Co prawda miałam go cały czas w zasięgu wzroku, jednak był zdecydowanie dalej. 
Trasa miała dla mnie jeden minus – było parę „mijanek”, za którymi nie przepadam oraz niektóre momenty trasy biegło się dwa razy. Miała momenty ładniejsze i te brzydsze. Były takie, gdzie kibiców było mnóstwo oraz takie gdzie nie stał nikt. 

Pierwsza część biegu zarejestrowana jeszcze przez zegarek.

Moich kibiców spotkałam parokrotnie. Spotkanie rodziców i brata, zawsze dodaję skrzydeł, jednak tym razem, na 25 kilometrze, gdy zorientowałam się, że zegarek się zupełnie wyłączył (do teraz zastanawiam się dlaczego tak zrobił- po konsultacji z Anią, która również biegła, wydaję nam się, że była to wina dość długiego tunelu, w którym zegarek stracił zasięg) zaczęłam odczuwać wewnętrzny bojkot. Balonik uciekł już gdzieś daleko, zegarek od paru chwil nie liczył już kilometrów, biegło się coraz ciężej. Bunt trwał – chwilami było lepiej, potem znowu gorzej, ale ogólnie nie było najłatwiej ;). Nie było tak, że mnie coś bolało, no może oprócz dużego palca u stopy, który jak się okazało po ściągnięciu butów, został zaatakowany przez ogromnego bąbla wypełnionego krwią… Poza tym powinnam może dodać, że od soboty borykałam się z comiesięczną, kobiecą upierdliwością, jaką jest okres. Wybaczcie, że tutaj o tym wspominam, ale w końcu każda z nas wie o czym piszę, a ja po raz kolejny przekonałam się, że nie jest to stan ułatwiający bieganie 42,195 kilometrów… Byłam po prostu zmęczona, zmęczona i wykończona pogodą. Na każdym postoju piłam po dwa kubeczki wody, których po paru chwilach już nie czułam. Tak oto kilometr po kilometrze coraz bardziej się dłużył.
Na 32 kilometrze ponownie spotkałam rodziców i brata. Kuba, postanowił dotrzymać mi towarzystwa na ostatnim odcinku. Chyba nie zdaje sobie z tego sprawy, jak bardzo mi pomógł. Zaczął po prostu biec obok mnie, zajmował mnie rozmową, dopingował, wspierał i dbał.  Razem pokonywaliśmy kolejne tunele, kolejne podbiegi, mimo dużego zmęczenia było mi o wiele raźniej.

Nie lubię się poddawać i należę do osób upartych. Wierzcie mi, że toczyłam parę razy walkę z samą sobą, z moją głową i ciałem, które chciało po prostu dokończyć maraton marszem, albo co gorsze, zejść z trasy (tak, przez chwilę pojawiła się nawet taka myśl…). Parę razy nawet przeszłam do marszu, były to bardzo krótkie odcinki i szybko wracałam do biegu, ale mimo wszystko czułam, że muszę zwolnić tempo. Zanim Kuba do mnie dołączył poczułam raz silny ucisk po lewej stronie klatki piersiowej. Wtedy postanowiłam zwolnić. Po różnych wydarzeniach przy okazji ostatnich maratonów, wolałam dobiec wolniej…ale dobiec na metę cała i zdrowa.

Razem z Kubą, gdzieś na ostatnich 10 km! 

Ostanie kilometry, które za zwyczaj biegnie się jakoś lepiej, z myślą „że przecież to już końcowe kilometry” biegło mi się kiepsko. Coraz więcej osób szło, często krążyły karetki. Dopiero gdy zobaczyłam tabliczkę z napisem „41km” wiedziałam, że to już naprawdę blisko. Blisko jak blisko, tak czy siak miałam wrażenie, że ten kilometr nie ma końca. Coraz bliżej mety, coraz większy doping kibiców. Kiedy zobaczyłam metę, o dziwo udało mi się przyspieszyć i tak oto wbiegłam z uśmiechem na metę, gdy zegar pokazywał 4:12:xx. Na mecie młoda wolontariuszka zawiesiła mi medal na szyi, parę metrów dalej wręczano biegaczom siatki, w których było picie oraz baton. Ponadto czekały na nas banany, pomarańcze i jabłka. 


Nareszcie! META i MEDAL!

Nie ma życiówki, ale nie taki był plan. Jestem przeszczęśliwa, że dobiegłam z czasem 4:07:21, z którego jestem bardzo zadowolona. Jestem szczęśliwa, ponieważ tym razem to była prawdziwa walka z sobą. Wygrałam ją i mam kolejny medal do kolekcji ;)
            Mimo małych przeciwieństw losu, był to piękny maraton. Piękne widoki, piękna trasa, dobra organizacja. Jak zawsze dziękuję Wszystkim za wsparcie! Szczególnie dziękuję rodzicom za cudowny wspólny weekend i niesamowite wsparcie, jak i pobudkę o 6 rano w niedzielę ;). 
Zdecydowanie jednak największe podziękowania należą się Kubie, który – zapomniałam o tym wspomnieć – zajął 16ste miejsce w swoim biegu (gratulacje!). Dziękuję, że pobiegłeś ze mną! Nawet nie jesteś w stanie sobie wyobrazić jak bardzo mi pomogłeś i ile to dla mnie znaczy!

No cóż, drogi praski maratonie – nie ułatwiałeś mi biegu, ale zostałeś pokonany! :D
Ps. Pozwolę sobie na małe uaktualnienie wpisu, dwa dni po maratonie. Pomimo lekko „sztywnych” nóg i mięśni czuję się dobrze. Bąbel na palcu nadal przypomina o sobie, schodzenie po schodach też nie należy jeszcze do przyjemności, ale chodzę o własnych siłach i jest ok ;). To był ciężki, ale piękny bieg i szczerze go polecam!