Jest mi autentycznie przykro, że 15. Poznań Maraton przeszedł już do historii. To kolejny przykład tego, że wszystko co miłe, szybko się kończy. Dobre to, że myśli tak szybko nie uciekają i dzięki temu cały czas wspominam jeszcze niedzielne kilometry.
Jak wiecie, cztery tygodnie przed maratonem w Poznaniu wzięłam udział w kolońskim maratonie. Co ciekawe, zakładałam, że to ten właśnie start będzie tym najważniejszym w sezonie. Zawsze chciałam pobiec w Kolonii, termin idealnie pasował, dlatego też wystartowałam. Na poznański maraton byłam zapisana od dawna, ale obiecałam sobie, że jeżeli będę się źle czuła po pierwszym maratonie, albo nie będę do końca zregenerowana, to odpuszczę sobie start i będę kibicować. Na szczęście zdrowie dopisało i nic nie stało na przeszkodzie, abym wystartowała w Poznaniu. Od kolońskiego maratonu nie przesadzałam już z ilością i długością treningów. Ostatni długi bieg zrobiłam trzy tygodnie przed startem (a był to dokładnie udział w Forest Run), potem starałam się już oszczędzać nogi i zbierać siły. W ostatnim tygodniu biegałam dokładnie jeden raz (całe 5 km podczas naszego spotkania biegowego na Cytadeli), a wszystko po to, aby naprawdę poczuć głód biegania i się za nim stęsknić. Tydzień poprzedzający maraton był, jak zawsze, dość mocno skoncentrowany na niedzielnym starcie. W skrócie to: sok z buraków, węglowodany, woda niegazowana oraz jak najwięcej snu i odpoczynku. Po pakiet startowy wybrałam się w piątek w godzinach przedpołudniowych. Ponieważ o tej porze nie było tam żadnych tłumów, poszło to wszystko bardzo szybko i sprawnie. Sam pakiet był dość zadowalający – z plecaka oraz koszulki na pewno będę często korzystać. Jeżeli chodzi o same targi, to nie były one może ogromne, ale myślę, że każdy mógł tam znaleźć coś dla siebie. Było oczywiście sporo stoisk z ubraniami czy butami do biegania, ale można było znaleźć również stanowiska z żelami czy książkami. Co jednak dziwne, wyjątkowo nic nie kupiłam podczas tych targów. ;) Po odebraniu pięknych numerów wróciłam do domu i dzięki wpisowi na Facebooku dowiedziałam się, że Beata Sadowska prezentuje na targach swoją książkę „I jak tu nie biegać!”. Nie miałam już żadnych wielkich planów na resztę dnia, dlatego wróciłam wieczorem ponownie na targi, aby chwilę porozmawiać z Beatą…oczywiście na temat biegania. Dobrze, że wróciłam, bo w przeciągu godziny spotkałam dziewięciu znajomych, w tym też dwie osoby, których nie widziałam całe wieki! Spotkanie z Beatą było bardzo miłe i inspirujące i dołączyły do niego również Natalia, Ewa i Ola, czyli biegające kobiety, które też przypadkiem były na targach. Porozmawiałam z Beatą również trochę o kobiecym bieganiu i tak się składa, że naszą rozmowę nagrałyśmy. Jeżeli chcecie nas posłuchać, to koniecznie posłuchajcie w nadchodzącą niedzielę w godzinach 7:00-9:00 program „Aktywnie Bardzo” w Radiu ZET. Mam nadzieję, że nie wypadłam aż tak źle. ;)
W sobotę po południu odebrałam mojego brata Kubę z dworca. Wróciliśmy do domu, zrobiliśmy sobie własne, przedmaratońskie „Pasta Party”, przygotowaliśmy wszystko, co było nam potrzebne i dość szybko poszliśmy (przynajmniej ja) spać. Oczywiście nie mogłam bardzo długo zasnąć – dzięki temu usłyszałam, że Polska wygrała z Niemcami – a całą noc się co jakiś czas budziłam. Nie zdziwiło mnie to szczególnie, bo często noc przed zawodami tak właśnie wygląda. Mimo wszystko nie miałam problemów z pobudką, którą zaplanowaliśmy na godzinę 6:00. Na śniadanie zjedliśmy standardowo dwie pszenne bułki z dżemem truskawkowym. Chciałam zjeść również jeszcze banana, ale zapomniałam o nim… ;) Na sam bieg zabrałam ze sobą półlitrową butelkę z wodą i Sport Drinkiem AGISKO, trzy żele AGISKO oraz małe żelki Haribo. Na start dojechaliśmy parę minut przed godziną 8:00. Zostawiliśmy nasze rzeczy w depozycie (to również było bardzo sprawne), przyczepiliśmy numery startowe i tak naprawdę powoli, spotykając co chwilę kogoś znajomego, ruszyliśmy w stronę ulicy Grunwaldzkiej, na której znajdowały się strefy startowe. To właśnie tam zbierali się wszyscy biegacze. Kuba, który wiedział, że nie jest na siłach, aby atakować swoją życiówkę, postanowił towarzyszyć mi przez cały bieg i biec moim tempem, dlatego ustawiliśmy się w strefie „C”, czyli dla uczestników biegnącym z czasem poniżej 4h 15min. W niedzielę rano powiedziałam sobie, że chcę spróbować pobiec życiówkę, wiedząc, że brat mi w tym pomoże. Na ręce miałam opaskę z Barcelony prowadzącą na 3h 50 (dałam jej drugą szansę!), która pokazywała międzyczasy na poszczególnych kilometrach. Wiedziałam, że 3h 50 raczej się nie uda, ale opaska miała być dla mnie pomocą w pilnowaniu tempa. Z nastawieniem na walkę i pilnowanie czasu wystartowaliśmy punktualnie o godzinie 9:00. Początkowe kilometry były dość tłoczne. Dopiero po trzech – czterech kilometrach czułam, że biegnę odpowiednie dla siebie tempo. Wiedziałam, że przy stadionie będzie czekała na nas nasza kuzynka Marysia, dlatego też była ona pierwszą osobą (i w dodatku motywacją), której wypatrywałam wśród kibiców. Szybka wymiana spojrzeń, kiwnięcie i uśmiech i już pędziliśmy dalej. Prosta, zakręt, prosta, zakręt, prosta i nagle pojawił się stadion i moment, którego się obawiałam, czyli wbiegnięcie na stadion. Obawiałam się dlatego, że samo wejście na stadion było dość wąskie, a biegaczy na tym etapie maratonu nadal jeszcze bardzo dużo (nie zdążyliśmy się jeszcze rozciągnąć). Co ciekawe, samo wbieganie na murawę stadionu nie było aż tak tragiczne, jak to sobie wyobrażałam, ale punkt odżywczy, który znajdował się chwilę przed wbiegnięciem na stadion, był moim zdaniem usytuowany w kiepskim miejscu. Tam prawie wpadłam na biegacza przede mną, który postanowił się zatrzymać na picie i tam właśnie zrobił się mały korek.
No dobrze, wracam na murawę. I tutaj kolejne przemyślenie. Sama idea przebiegnięcia przez stadion nie była zła. Ale jak to się sprawdziło w praktyce? Szczerze powiedziawszy nie zrobiło to na mnie większego wrażenia. Pewnie teraz myślicie sobie: „no tak, kobieta nie ogląda piłki, to i stadion nie zrobi na niej wrażenia”. Otóż nie, nie, nie! Mając starszego brata nie miałam innego wyjścia i fanką piłki nożnej jestem od wczesnego dzieciństwa. ;) Co ciekawsze, wiem nawet co to spalony i owszem, stadiony robią na mnie wrażenie. Dlaczego tym razem było inaczej? Myślę, że przede wszystkim dlatego, że było to wszystko na piątym kilometrze, czyli kilometrze, na którym jeszcze wszyscy się uśmiechają, na którym jest dużo pozytywnej energii, siły a głowa jeszcze nie zdążyła się znudzić trasą maratońską. Poza tym na trybunach nie było zbyt dużo kibiców, a po macie która chroniła murawę nie biegło mi się najwygodniej. Jaki wyciągam z tego wniosek? Myślę, że pomysł stadionu jest świetny, ale wolałabym przebiegać przez stadion na końcowych kilometrach, czy nawet go tam ukończyć (chociaż tutaj, żeby nie było, uważam że meta na terenie poznańskich targów, to strzał w dziesiątkę!!!).
Wybiegliśmy ze stadionu, porównując czas z opaski oraz czas z zegarka i wiedzieliśmy, że wszystko idzie zgodnie z planem. Drugi raz kiwnęłyśmy sobie z Marysią oraz innymi kibicami „Kobiety biegają” (dziękuję Wam!) i ruszyliśmy dalej. Po około dwóch kilometrach postanowiłam rozstać się z butelką z piciem, ponieważ niewygodnie mi się ją trzymało. Wiedziałam, że na dziesiątym kilometrze czekać na nas będą Justyna i Natalia i że w razie potrzeby, będę mogła zabrać kolejną butelkę od nich. Zanim jednak dobiegliśmy do tego miejsca, po drodze mijaliśmy następnych znajomych kibicujących nam. To było naprawdę niesamowicie miłe i pomagało nam trzymać tempo oraz dzielnie biec dalej. Na skrzyżowaniu ulicy Hetmańskiej z ulicą Głogowską było bardzo dużo kibicujących osób. Świetna atmosfera, krzyki, klaski, uśmiechy i szaleństwa. Ja wiedziałam, że jeszcze paręset metrów i po prawej stronie zobaczę dziewczyny. Tak też było. Stały dzielnie z plakatami, które specjalnie dla nas przygotowały. Ponownie szybka wymiana uśmiechów, parę okrzyków i już biegliśmy dalej. Czas nadal w porządku, mieliśmy nawet trochę zapasu, więc nie trzeba było się niczym stresować. Kawałek dalej duża strefa kibica, tym razem zorganizowana przez Tomka z Night Runners, który przez megafon dopingował biegaczy, również nas. Tomku, Twoje „kobiety z brodą biegają” pamiętałam jeszcze przez jakiś czas. Dzięki za to!
Biegliśmy dalej przed siebie. W międzyczasie minęliśmy też paru znajomych biegaczy, w tym Maritę, którą poznaliśmy przy okazji naszego wyjazdu na półmaraton w Hanowerze. Kiwnęliśmy sobie, pozdrowiliśmy się i już zbiegaliśmy z Kubą zbiegiem w stronę Dolnej Wildy. Tam, pod wiaduktem kolejny tłum kibiców, w tym kolejna, bardzo silna grupa Night Runnersów, która naprawdę spisała się na medal! Wiedziałam, że przed nami mijanka, która zawsze działa na mnie trochę demotywująco. Na szczęście i tutaj doping okazał się bardzo pomocny (dziękuję Malwinie [Run for beauty and fun] i Mateuszowi, za fotki, wydzieranie się i dobrą energię!), a wśród biegaczy po prawej stronie wypatrzyłam również sporo znajomych. Tam dołączył do nas Łukasz, który pokonał z nami parę kilometrów. Droga Dębińska nigdy nie należała do przyjemnych miejsc podczas biegu. Długa prosta, stosunkowo pusta i do tego jeszcze nieprzyjemny wiatr. Jednak motywująca rozmowa Kuby i Łukasza nie pozwalała mi się poddawać, tak więc biegliśmy razem do około osiemnastego kilometra, aby tam pożegnać się z Łukaszem i wbiec na most prowadzący w stronę Rataj. Tam z kolei spotkaliśmy naszego kolegę Michała, który ze względu na kontuzję nie mógł wystartować w maratonie. Stanął jednak na wysokości zadania i dzielnie nam kibicował, za co również dziękujemy!
Na dwudziestym kilometrze znowu czekały na nas Justyna i Natalia. Co ciekawe i dziwne zarazem, tam dopadł mnie jakiś pierwszy nieciekawy, ale na szczęście bardzo krótki kryzys. Miałam wrażenie, że nie mogę już utrzymać tempa i bardzo zachciało mi się pić. Wzięłam od dziewczyn butelkę z wodą, którą w sumie zaplanowałam dopiero na trzydziesty siódmy kilometr, nie zwracając uwagi na to, że przecież chwilę za nimi jest punkt odżywczy. No nic, co zrobić. Biegliśmy dalej. Po drodze spotkaliśmy Kaję i Roberta, którzy dopingowali biegaczy na trasie i od których dostaliśmy przepyszne misie-żelki mocy ;) . Kaja raz jeszcze dziękujemy, również za Twoje „jesteś szalona!”. Im bardziej wbiegaliśmy w Rataje, tym bardziej się obawiałam nieciekawych terenów, widoków oraz podbiegu na Piłsudskiego, o którym parę osób wspominało. Na szczęście cały czas było sporo osób kibicujących na trasie. Tam również czekało paru znajomych, również takich, których absolutnie się nie spodziewałam i których nie widziałam parę dobrych lat. Nie muszę chyba mówić, jak bardzo miło mi się zrobiło i jaki duży uśmiech pojawił się na mojej twarzy, kiedy usłyszałam hasło „Jak się pocić, to tylko w różu!”. To było niesamowite! Podziękowania też dla Eweliny, która stała na trasie z ogromną ilością kolorowych baloników. Wśród nich był też balonik z moim imieniem. Bardzo, bardzo miłe! Nie pamiętam dokładnie, który to był kilometr, ale w pewnym momencie pomyślałam, że bardzo chce mi się pić, a wiedziałam, że do kolejnego punktu odżywczego jeszcze daleko. Dokładnie w tym momencie, po prawej stronie zobaczyłam Paulinę, która była chyba największą niespodzianką tego maratonu. Paulinę znacie na pewno z naszych biegów, to z nią pokonywałam wiele treningowych długich wybiegań. Niedawno wyprowadziła się z Poznania i wiedziałam, że nie będzie kibicować. Gdy nagle pojawiła się obok, miałam podobno minę, jakbym zobaczyła ducha ;). Przytuliła się, przekazała wodę i dwa żele i uciekła w stronę mety, na której na nas czekała.
Tempo biegu mieliśmy cały czas ok, wszystko zgodnie z opaską. Kuba biegł przy mnie, nie zostawiając mnie ani na chwilę. Kiedy nagle zobaczyliśmy dość spory i długi podbieg, wspólnie stwierdziliśmy, że to jest pewnie właśnie ta nieszczęsna ulica Piłsudskiego (wstyd się przyznać, ale nie wiedziałam, gdzie ona dokładnie jest). Łatwo nie było, ale pokonaliśmy podbieg i powili zaczęliśmy biec ulicami Poznania, w których byłam pierwszy raz w moim życiu. Od mniej więcej dwudziestego ósmego kilometra trasa prowadziła naprawdę ładnymi ulicami – zieleń i stawy dookoła, które zdecydowanie bardziej cieszyły oko, niż szare blokowiska. Biegliśmy cały czas przed siebie, na szczęście było parę momentów z górki, a co najlepsze, że tam również spotkaliśmy wielu znajomych na trasie. Tam, Magda, która przychodzi czasami na nasze spotkania biegowe, uratowała mnie głośnym dopingiem i małą butelką wody.
Na trzydziestym kilometrze zaczęłam odczuwać zmęczenie, ale nie było najgorzej. Zjadłam pół żelu, popiłam go wodą i biegłam dalej. Wielkimi krokami zbliżała się ulica Warszawska, a tej chyba bałam się najbardziej. Prawie pięć kilometrów długiej prostej, a to oznacza cały czas ten sam widok i morze biegaczy aż po horyzont. Wszystko okazało się jednak lepiej, niż myślałam. Owszem, dokuczał momentami wiatr i męczyło to, że biegniemy przed siebie i nic się nie zmienia, ale nie było tak źle jak zakładałam. Nawet tu stali kibice i chwała Wam za to! Tempo trochę nam spadło ze względu na narastające zmęczenie, ale nadal nie było najgorzej. Na Rondzie Śródka czekał na nas znowu niesamowity tłum kibiców. Panowała tam świetna atmosfera i to właśnie znowu tam kibicowały dziewczyny – Justyna i Natalia. Pomimo tego, głowa coraz bardziej próbowała przeszkadzać. Pojawiły się myśli, że należałoby już trochę zwolnić, bo przecież już wszystko zaczyna boleć. Starałam się tego nie słuchać, co początkowo wychodziło, jak widać na zdjęciu (fot. Marcin Domagała).
Wiedziałam, że na ulicy Garbary czekać i dopingować będzie Ewa, a ta naprawdę ma mnóstwo energii. Tak też było, przebiegliśmy jak na skrzydłach słysząc jej doping, ale już w połowie ulicy musiałam na chwilę przejść do szybkiego marszu, aby napić się wody. Na szczęście po paru sekundach udało mi się wrócić do biegu. Kiedy skręciliśmy w ulicę Armii Poznań (tam również było szaleństwo kibiców!) wiedziałam, że za chwile czeka nas kolejny lekki podbieg. Mimo wszystko miło było biec miejscem, w którym bywam bardzo często i jest mi bliskie. Kiedy minęłam schody przy Cytadeli od razu pomyślałam o naszych środowych spotkaniach biegowych. Wiedziałam, że meta już naprawdę niedaleko, tempo było w miarę ok, ale wiedziałam też, że nie powinnam już teraz zwalniać. I właśnie wtedy mojego brata dopadł pierwszy kryzys. Musiał przejść do marszu, czego chyba jeszcze nigdy u niego nie widziałam. Ja też na chwilę zaczęłam maszerować, mając nadzieję, że za chwilę razem ruszymy. Kuba jednak kazał mi biec i nie czekać na niego. Wiedząc, że wszystko z nim w porządku, ruszyłam przed siebie mimo wszystko obracając się parę razy do tyłu. Na dokładnie czterdziestym kilometrze był ten podbieg, o którym przed chwilą wspomniałam, na szczęście był tam też punkt odżywczy. Szybko napiłam się wody i wiedziałam, że teraz czas spiąć tyłek i lecieć do mety. Kontrolnie odwróciłam się aby sprawdzić, gdzie jest Kuba. Ten pokazał tylko znak, że mam biec. To miejsce również zapamiętam ze względu na niesamowitą ilość kibiców. Było tam wszystkich tak dużo, że był moment, w którym miałam wrażenie, że biegnę jakimś tunelem. Niesamowite i to dało prawdziwego powera na ostatnie kilometry. Biegłam bardzo skoncentrowana przed siebie. Niestety, kiedy się za bardzo koncentruję, wyglądam jakbym równocześnie cierpiała (no dobrze, na czterdziestym kilometrze to w sumie normalne, że się cierpi), dlatego pewnie nie wyglądałam tam już najlepiej. Udało mi się jednak również tam wychwycić parę znajomych twarzy oraz osoby, które kibicowały biegającym kobietom. Karo Maro dziękuję za to zdjęcie!
Tu ponownie była strefa kibica Night Runnersów i to tutaj Dominik wrzeszczał na mnie jak szalony, za co oczywiście dziękuję. Dziękuję też Natalii, naszej chyba najmłodszej uczestniczce spotkań biegowych, która wydzierała się ile sił w płucach. Kuba dogonił mnie w pewnym momencie (właśnie moment na powyższym zdjęciu), ale po chwili znowu musiał zwolnić. Zdążył mi tylko krzyknąć, że mam biec dalej i że mam około siedmiu minut, aby zrobić życiówkę. Wiedziałam, że jest ok, ale że nie mogę tego schrzanić. Po drodze dostałam kubeczek z wygazowaną Colą od Agnieszki. Wzięłam łyka, kubeczek wywaliłam i pędziłam dalej. Nagle po lewej stronie usłyszałam moją znajomą Asię, która wydzierała się, ile sił w płucach. Teraz miałam przed sobą już tylko wiadukt oraz ostatni podbieg na ulicy Roosevelta. Pomyślałam sobie, że nie dam się pokonać przez taki podbieg i zebrałam wszystkie siły, jakie mi jeszcze zostały. Cały czas mówiłam sobie w głowie, kontrolując zegarek, ile mi jeszcze zostało minut – jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Ok, nie było źle, ale nagle, mniej więcej w połowie podbiegu mężczyzna obok mnie upadł podnosząc nogi do góry. Zatrzymałam się obok niego, pytając, czy wszystko ok. Nie wiedziałam, co robić. Przecież nie chciałam biec dalej zostawiając go na ziemi, z drugiej strony widziałam, że to chyba (?) tylko skurcz. I w tym momencie na ratunek przybiegła nasza znajoma, która podbiegła do tego pana i kazała mi biec dalej. Jak się później okazało, nie było to nic groźnego, a faktycznie skurcz. Greta, dziękuję za pomoc!
Kiedy pokonałam już podbieg, miałam wrażenie, że nadal jeszcze tyle przede mną, jednak wbrew pozorom ostatnie metry mijały dość szybko. Udało mi się jeszcze przyspieszyć, a kiedy za zakrętem zobaczyłam tabliczkę z napisem „42km” dałam z siebie wszystko, wiedząc, że chyba raczej biegnąc na maksa dam radę dobiec. ;) Ostatnia prosta do mety była niesamowita. Gdzieś w oddali słyszałam głośny doping ludzi, kątem oka widziałam zapełnione trybuny, ale skoncentrowałam się na samej mecie i to w nią oraz w zegarek byłam wpatrzona. Przebiegając przez metę, wiedziałam, że się udało. Wiedziałam, że właśnie ukończyłam mój dziesiąty maraton w życiu poprawiając swój dotychczasowy wynik na tym dystansie.
Ż Y C I Ó W K A !
Opatulona w złotą folię, niesamowicie zadowolona i z wielkimi łzami szczęścia czekałam na Kubę, który dobiegł na metę minutę za mną. Przytuliliśmy się, ja podziękowałam za towarzystwo i to, że pomógł mi ukończyć maraton z czasem 3h51:59!
Następnie oddaliśmy czipy, ale w zamian za to powieszono nam na szyi piękne medale i mi wręczono różę (każda kobieta dostała kwiatka na mecie). Tyle emocji, że trudno to wszystko opisać. Na mecie mnóstwo znajomych, który z pięknymi czasami ukończyli maraton. Było idealnie i czułam się wspaniale! Żeby jednak nie było za dobrze, nagle zorientowałam się, że zgubiłam klucze od domu (kto mnie zna i ze mną biegał, wie, że muszę podczas biegu zawsze coś trzymać w prawej dłoni. Zazwyczaj są to właśnie klucze, które są małe i wygodnie mi się je trzyma). Szybko poinformowałam o tym brata i wpadłam w lekką panikę, wiedząc, że znalezienie kluczy w takim tłumie nie będzie łatwym zadaniem. Na szczęście okazało się, że cudem, klucze zawinęły się w złotej folii i tam się zatrzymały… Uff, niesamowita ulga!
Chwilę się porozciągaliśmy, poszliśmy odebrać nasze rzeczy z depozytu, przebraliśmy się i spędziliśmy dość sporo czasu czekając na kolejnych maratończyków. Ponad godzinę spędziliśmy jeszcze na targach, zanim pieszo ruszyliśmy w stronę domu, aby rozchodzić trochę mięsnie.
Tak oto wyglądał mój jubileuszowy, dziesiąty maraton i czas teraz na trochę sentymentów, wybaczcie. Powrót po czterech latach na trasę maratonu w Poznaniu był dla mnie wyjątkowo pięknym przeżyciem. W całym mieście panowała niesamowita atmosfera, spotkałam mnóstwo znajomych, a doping był cudowny! Dziękuję wszystkim znajomym na trasie! Było Was tak dużo, że nie zdołam Was wszystkich wymienić, dlatego też takie ogólne podziękowania! Dziękuję też wszystkim tym osobom, których nie znam osobiście, ale które kibicowały nie tylko Kubie i mi, ale również pozostałym dziewczynom biegnącym w barwach „Kobiety biegają”. Wiem, że dla nich to też było niezwykle motywujące. Jestem przekonana, że „Kobiety biegają” miały najlepszy doping na całym maratonie! Paulina, dziękuję Tobie za to, że przyjechałaś do Poznania na paręnaście godzin tylko po to, aby kibicować. Justyna, Natalia, Ewa Maria – najlepsze kobiety kibicujące, ale liczę na to, że za rok i Wy wystartujecie! Podziękowania dla organizatorów oraz wszystkich dzielnych wolontariuszy, za to, że wspólnie stworzyliście tak wspaniały maraton! Życzę nam podwojenia frekwencji w przyszłym roku!
No i last but not least oczywiście największe podziękowania kieruję w stronę mojego ukochanego brata, który swój bieg poświęcił tylko i wyłącznie dla mnie (pewnie dlatego dopadł go kryzys, bo biegł prawie minutę wolniej, niż gdyby biegł swoim tempem :D ) i pomógł mi osiągnąć sukces. LOVE!
PS. Oczywiście gratuluję wszystkim biegaczkom i biegaczom, tym którzy zrobili piękne życiówki, ale przede wszystkim też debiutantom, którzy ukończyli swój pierwszy maraton w życiu. Teraz czas na porządny odpoczynek (kończę wpis, a na zegarku 2:40 w nocy…) oraz walkę z „żołądkiem bez dna” (czy Wy też jesteście tacy głodni?)! A już niedługo spotkamy się zapewne na kolejnym maratonie, bo jestem przekonana, że połowa z Was szuka już następnego celu na 2015, mam rację?
Aha, dziękuję Marysi, Karo Maro oraz Marcinowi za zdjęcia, które wykorzystałam w tym wpisie. To bardzo miła pamiątka!
Zosiu, gratulacje. Świetnie się czytało. :) Mam sentyment do poznańskich biegów. Żałowałam, że nie pobiegłam tego okrągłego jakby nie patrzeć maratonu w Poznaniu, ale kolejny maraton bez przygotowania nie miałby sensu. Musi mi wystarczyć atmosfera oddana przez Ciebie w tym wpisie. Regeneruj się! :)
Dziękuję ślicznie! Mam nadzieję, że za rok uda się Tobie wystartować :) Do zobaczenia! A ja…lecę coś zjeść ;)))
Gratuluję życiówki! Przeczytałam całość z zapartym tchem, niemal jakbym sama biegła :D Mój największy jak dotąd dystans to półmaraton, nie wiem czy kiedyś szarpnę się na42km, czas pokaże. Ale chciałam zapytać Ciebie o te żele i wodę – na pierwszym półmaratonie biegłam z żelami, miałam je dwa i przez to, że trzeba je popijać, miałam straszną kolkę. W ogóle nigdy nie biegam z wodą, bo od razu łapię kolkę nie do zniesienia :// Na drugim moim półmaratonie, gdzie udało mi się już poprawić czas, nie jadłam żeli w ogóle. Wody piłam niewiele, żeby nie paść (był to półmaraton w czerwcu więc było upalnie). No więc jak to jest z tą wodą i żelami :( ja mam wrażenie, że zamiast pomóc tylko mi przeszkodziły.
Paula, to chyba kwestia przyzwyczajenia. Faktycznie warto nawadniać organizm już parę dni przed biegiem, aby podczas samego biegu już nie pić tak dużo. Ja mam to szczęście, że nie miewam kolek, ale to chyba naprawdę kwestia indywidualna. Staram się nie popijać aż tak dużo, tylko małe łyczki. Na półmaratonach nie stosuję żeli wcale, zresztą to był pierwszy maraton, na którym zjadłam aż tyle żeli (normalnie wystarczy picie, banany i żelki). Także i ja trochę eksperymentuje, sprawdzając oczywiście wszystko wcześniej na treningach. Postaraj się pić dużo w tygodniu poprzedzającym bieg, tak aby na zawodach pić małe ilości. Pozdrawiam!
Gratuluję życiówki! Wspaniałego masz brata ;)
U mnie to samo! Non stop bym jadła :D A cel na 2015 jest – przygotować się (a nie to co w tym roku), zejść poniżej 4 godzin i biec w Waszej koszulce bo ciągle coś i nie zdążyłam kupić :/
Uff, to dobrze, że nie tylko ja jem ;) Mam nadzieję, że to minie. Życzę Tobie, aby wszystkie cele się udały! Koszulka jakby co grzecznie czeka ;)
Wspaniały wpis, aż łezki mi poleciały :). Gratuluję pięknej życiówki :)!
A ja gratuluję pięknego debiutu!!!!
Bardzo ciekawa i wzruszająca relacja. Gratuluję ogromnie życiówki!
I podziwiam bardzo!
a ja ogromnie dziękuję :)
Czytałam z zapartym tchem! Niestety nie dałam rady być wtedy w Poznaniu, ale przesyłam ogromne gratulacje! Jesteś niesamowita :) Ja za tydzień mam swój drugi półmaraton, w rodzinnym mieście, więc też liczę na to, że wsparcie bliskich poniesie mnie do przód :))
Dziękuję! Trzymam kciuki za Twój start! Daj koniecznie znać, jak poszło… i pamiętaj JAK SIĘ POCIĆ, to tylko w różu ;)
Taki właśnie mam zamiar – różowa bluzka i buty już przygotowane! ;)
a bieg na pewno opiszę na blogu ;)
Gratulacje! Wspaniale się czytało Twoją relację :)
Pięknie dziękuję :)
Jak tak czytam Twoje relacje, to się cały czas zastanawiam, jak przekonać mojego brata do biegania :) Świetna opowieść, ja w ogóle lubię te Twoje maratońskie relacje bardzo! Mnie kontuzja tym razem niestety przymusiła do rezygnacji ze startu, co bardzo przeżyłam, bo przygotowywałam się sumiennie przez prawie pół roku:( Ale za to mogłam kibicować, i muszę powiedzieć, że to było też świetne przeżycie! Zdarłam sobie gardło, ale warto było :) Widziałam Was dwa razy – na Piłsudskiego i na Warszawskiej, wyglądaliście na bardzo skupionych :) I mam Was na zdjęciu, wyślę Ci!
Dziękuję i dziękuję za kibicowanie! :) Piłsudskiego i Warszawska, czyli dwa „najgorsze” momenty, idealne miejsca wybrałaś :) Mam nadzieję, że kontuzja nie jest bardzo poważna??? Trzymam kciuki, abyś następny maraton mogła już pobiec z nami, a za doping raz jeszcze dziękujemy!
Dziesiąty, fantastyczny, z życiówką :D o to chodziło!
Świetna relacja, cieszę się, że gdzieś tam mignęłam przy trasie i dodałam mocy, a atmosfera rzeczywiście niezwykła…Wspaniale, że tylu ludzi kibicowało! :D łamać się już nie zamierzam, to może rzeczywiście za rok maraton…może, może ;)
Oczywiście! Żadne tam może może ;)
Zosiu, ładnie i ciekawie napisana relacja. Co za czas, wynik WOW! Piękna kobieta na fajnych zdjęciach. Cóż więcej potrzeba? Troszkę mi szkoda, że nie widzieliśmy się na starcie. A ja, jak wiesz zawalczyłem i ukończyłem ten maraton. Trenowałem na nową życiówkę ale nie wiele z tego wyszło. Do zobaczenia w Kościanie. Pa pa.
Marku, bardzo dziękuję! Wiem, że walczyłeś i pokonałeś kontuzję, a wiemy że jeszcze sporo maratonów przed Tobą :) Faktycznie nie było naszego tradycyjnego już spotkania przed startem, ale nadrobimy w Kościanie :) Pozdrawiam ciepło!
Zosiu, czytam Was od jakiegoś czasu a Twoje relacje ze startów są the best! Przede wszystkim wielkie gratulacje za wynik! Z punktu widzenia kibica, atmosfera tego maratonu też była niesamowita! Widziałam Was na wysokości schodów Cytadeli i nawet udało mi się zrobić fotkę. Wasze teamowe koszulki dobrze rzucają się w oczy i łatwo dostrzec „biegające kobiety” w tym wielobarwnym tłumie – wszystkim gratuluję!
Dziękujemy za doping :) :) :)