Nie wiem, czy to kwestia wieku, obowiązków, czy czego, ale mam wrażenie, że każdy kolejny rok mija coraz szybciej. Z roku na rok dzieje się też coraz więcej. Dobrze, że są zdjęcia, które przypominają co robiłam w poszczególnych miesiącach. Od trzech dni mamy rok 2019 (ciężko w to uwierzyć), czas więc na krótkie podsumowanie minionego roku.

Problem w tym, że trochę nie wiem, od czego zacząć. W tym roku działo się bardzo dużo, nie tylko biegowo. Postaram się opisać, co działo się u mnie w życiu prywatnym, zawodowym i z bieganiem.

2018 – ZAWODOWO

Fot. Radek Słowik

 

Zacznijmy od życia zawodowego, bo ono „namieszało” chyba najwięcej. Kiedy ostatniego dnia grudnia 2017 składałam wypowiedzenie w pracy wiedziałam, że szykuje się duża zmiana. Taka, która cieszy, ale i trochę paraliżuje. Bo co, jak nie wyjdzie, jak nie damy rady. Z drugiej strony kiedy, jak nie teraz?! W końcu postanowiłam posłuchać swojej intuicji i przestać robić coś, co mnie nie interesowało, nie rozwijało, nie dawało poczucia satysfakcji i nie było żadnym wyzwaniem. W styczniu zaczęliśmy remont lokalu, w którym powstać miała mała, sołacka kawiarnia. Każdy, kto w życiu robił choć najmniejszy remont wie, że to nic łatwego. A jeżeli do tego dochodzą zgody, urzędy, wymogi i papierologia, to stres gwarantowany. Właśnie dlatego pierwsze miesiące roku były bardzo intensywne. Trwał remont, który wymagał ciągłych decyzji, zakupów i ciągłego głowienia się, poza tym pracowałam jeszcze zdalnie przez cztery miesiące. Zoffee pochłaniała dużo czasu, powodowała jeszcze więcej stresu (dodam tylko, że należę do osób stresujących się prawie wszystkim :D), ale każdy postęp dawał równie dużo satysfakcji. Pamiętam, jak w styczniu i lutym przed mroźnymi wybieganiami przychodziliśmy np. włączyć farelkę, albo jak w Wielkanoc, między jedzeniem, a bieganiem, skręcaliśmy meble. Mieliśmy mało wolnego czasu i dużo na głowie, ale widoczne z dnia na dzień postępy motywowały. Tak było od początku roku, do maja. Wtedy już prawie wszystko było gotowe, a w Dzień Dziecka, po udanej kontroli Sanepidu (ale to był stres!) mogliśmy otworzyć. Niby można było odetchnąć z ulgą, ale tak naprawdę dopiero wtedy zaczął się prawdziwy sprawdzian. Co, jak biznes nie będzie się kręcić?

Na szczęście potoczyło się inaczej, lato było dla nas bardzo łaskawe i chyba nie spodziewaliśmy się tak szybkiego przyjęcia się nowego miejsca na Sołaczu. Czerwiec, lipiec i sierpień były miesiącami wyjętymi z życia. Bo godziny otwarcia kawiarni to jedno, a przygotowanie wszystkiego, to drugie. Do tego połączenie tego z innymi obowiązkami, z bieganiem… było to dość spore wyzwanie logistyczno-organizacyjne. Dzisiaj śmiało mogę ocenić, że wyszło nam to naprawdę dobrze i jestem z nas bardzo dumna. To nie był łatwy czas.

Z każdym dniem wszystko szło coraz sprawniej. Wiedzieliśmy, co się sprawdza, a co nie. Wiedzieliśmy, co ile zajmuje czasu, kiedy trzeba wstać itd. Dzięki temu kolejne miesiące były już łatwiejsze. I choć nadal jest bardzo intensywnie, to myślę, że to była dobra decyzja i nie chciałabym wracać do korpoświata.

2018 – PRYWATNIE

Fot. Małgorzata Opala

 

OLABOGA! Ale to był rok!! ;) Wszystko, co wcześniej napisałam oczywiście też było częścią prywatnego życia i mocno na nie wpływało. Podejmując decyzję o wspólnym otwieraniu kawiarni (co nie jest wcale łatwą decyzją) jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że Marcin to nie tylko mężczyzna, z którym można biegać kilkanaście godzin dookoła jednego jeziora (ultraHELp 2), ale i najlepszy logistyk, majster (nikt tak super nie skręca mebli), projektant (ile godzin spędziliśmy siedząc nad projektem Zoffee) oraz przyjaciel na dobre i na złe. Na co zatem czekać?! Postanowiliśmy jeszcze w 2018 roku się pobrać. Dla niektórych niewykonalne (przecież nie znajdzie się już sali, fotograf nie będzie miał terminu, a co z sukienką?! :D), ale dla chcącego nic trudnego. W lutym podjęliśmy decyzję, w marcu zarezerwowaliśmy salę, w maju wzięliśmy ślub. A co najlepsze – wszystko odbyło się bez stresu i wariactwa. Od zeszłego roku kocham maj jeszcze bardziej!

2018 – BIEGOWO

Fot. Piotr Oleszak

 

No i właśnie, jeżeli chodzi o bieganie, to podzieliłabym ten rok chyba na dwie części. Część pierwsza, czyli do 22 kwietnia i maratonu w Wiedniu, oraz część druga, czyli wszystko to, co działo się później.

Początek roku był dla mnie kiepski. W drugim tygodniu stycznia dopadła mnie grypa, która totalnie rozłożyła mnie na łopatki. Choruję dość rzadko, dlatego kilka dni z wysoką gorączką (nawet powyżej czterdziestu stopni) totalnie mnie rozwaliło. Kiedy mogłam już wrócić do maratońskich treningów, postanowiłam być rozsądna i zaczęłam od… marszobiegu. Do dziś pamiętam, jaka byłam załamana. Minuta biegu, dwie minuty marszu, a tętno miałam kosmicznie wysokie i wróciłam do domu nieźle zmęczona. Na szczęście forma nie uciekła i już pod koniec miesiąca mogłam wrócić do ostrych treningów.

Nie lubię zimy i bieganie o świcie przy minusowych temperaturach nie jest czymś, co wywołuje u mnie endorfiny, ale motywowaliśmy się nawzajem i robiliśmy swoje. Im bliżej maratonu, tym więcej było obowiązków, ale plan zrobiłam prawie w stu procentach (wyjątkiem był właśnie styczeń i choroba). Przed maratonem było jeszcze kilka startów:

  • Recordowa (dla mnie zawsze pozostanie „maniacką”) Dziesiątka okazała się nieudana, było zdecydowanie za ciepło, a i trasa jakaś trudniejsza.
  • Zimowy Forest Run, który nie był wcale zimowy, wspominam bardzo dobrze. Od startu do mety biegło mi się naprawdę dobrze.
  • Półmaraton warszawski był poważnym sprawdzianem przed Wiedniem. Wypadło bardzo dobrze. Poprawiłam życiówkę, a to pozytywnie nastroiło mnie przed zbliżającym się maratonem. Była to też jedyna życiówka, jaką udało mi się w tym roku zrobić.
  • Półmaraton poznański był świetny, bo biegłam go z zającami na dwie godziny (tydzień później był maraton) i po prostu cieszyłam się tym biegiem.

Gdzieś tam pomiędzy była jeszcze Ekonomiczna Piątka. Ten bieg był częścią niedzielnego wybiegania, było wtedy wyjątkowo ciepło i też jakoś bez szału. Oczywiście w drodze do maratonu były jeszcze trzy starty w ramach cyklu City Trail. Mniej, lub bardziej udane, ale zawsze miłe. Lubię te biegi. Czuję się tam, jak w domu. ;)

Na starcie w Wiedniu czułam się silna, dobrze przygotowana i gotowa na nową, maratońską przygodę. Niestety koniec kwietnia okazał się wyjątkowo upalny i zepsuł wszystkie moje założenia czasowe. Od mniej więcej połowy trasy wiedziałam, że życiówki nie będzie i do dziś cieszę się z tego, że nie postanowiłam skrócić dystansu. Faktycznie nie udało się poprawić czasu, co na początku trochę bolało – w głowie pojawiła się myśl, że osiemnaście tygodni treningów poszło na marne– ale białe wino nad rzeką i dobre towarzystwo pomogły błyskawicznie zapomnieć o tej „porażce”. ;)

W maju trochę odpoczęliśmy od rygoru treningowego, cyferek i tabelek, bo mieliśmy dwa ważne tematy na głowie. Po drodze był jeszcze Wings For Life, na którym udało się pobiec Wingsową życiówkę i to był jeden z ostatnich mocniejszych startów na jakiś czas. Od czerwca ruszyliśmy z Zoffee, więc czasu na treningi było mało. Na szczęście długie dni pozwalały nam prawie codziennie wyjść chociaż na kilka kilometrów. W czerwcu wystartowaliśmy w wyjątkowo upalnym półmaratonie Lwa i w Zielonka Challenge. Lipiec był intensywny, gorący i męczący, ale udało się – jak co roku – pojechać do Chrzypska Wielkiego na upalny półmaraton. Stanęłam nawet na podium i wróciłam z dużą ilością wędzonej sielawy! ;) Pobiegaliśmy też po Lizbonie i w City Trail on Tour. Ale był wtedy upał! Sierpień też był bardzo intensywny (w Zoffee działo się, oj działo), a miesiąc zakończyliśmy na Murowanej Dyszce. Trochę mnie ten bieg sponiewierał, ale jak zawsze organizacja była tam świetna. Wrzesień był dziwnym miesiącem, w którym miałam jakiś mocny dołek biegowy. Zrobiłam wtedy „tylko” 168 kilometrów (do maratonu wychodziło miesięcznie około 300, od maja do września powyżej 200). Ale co gorsze, czułam niemoc, brak motywacji, męczyły mnie zwykłe treningi. Udało się wystartować w letnim Forest Runie. Wybrałam najkrótszy dystans, bo tego nigdy jeszcze na zawodach nie biegłam. Piękna trasa i biegło się o dziwo całkiem nieźle. Przy okazji się pochwalę, że Marcin wygrał ten dystans. Szkoda, że tego nie widziałam.

Wrzesień był też pierwszym biegiem nowego cyklu City Trail (w tym roku w Poznaniu był pierwszy bieg). Dotarło do mnie wtedy, że jestem w kiepskiej formie i trochę zmotywowało do treningów. Mimo to zdecydowaliśmy, że odpuszczamy maraton jesienny. Jakoś nie było nam po drodze. Mnie szczególnie. Czułam, że muszę odpuścić, bo zmuszając się do maratońskich treningów, prędzej czy później znienawidzę bieganie na zawsze. Po prostu coś mi nie pasowało.

Nie da się ukryć, że lato i jesień mieliśmy przepiękne. Pod koniec października wylecieliśmy na krótkie wakacje do Włoch. Cisza, spokój, brak turystów, język włoski i dobre jedzenie. Odpoczęliśmy i pobiegaliśmy (zrobiliśmy sobie kilka super biegowych wycieczek i nawet jeden szybszy trening, w totalnej ulewie). Co mnie najbardziej cieszyło, to to, że udało się pobiegać za dnia. Bo to chyba właśnie ta wieczna ciemność, w której muszę biegać, najbardziej mnie demotywuje. W listopadzie był jeszcze jeden start, oprócz City Trail. Był to Bieg Niepodległości w Luboniu. Tam, to było ciężko. Wiedziałam, że nie stać mnie na wiele, ale biegło mi się wyjątkowo kiepsko.

Na szczęście listopad jakoś minął, w grudniu zawsze jakoś łatwiej. I choć to był też bardzo intensywny miesiąc w Zoffee (grudzień chyba wszędzie jest intensywny) i też biegaliśmy ciągle w ciemnościach (czekam na wiosnę!), to motywacja zaczęła wracać. Powróciły niedzielne wybiegania, prawie zawsze robione o 6:30 przy świetle czołówki, aby zdążyć przed pracą. No i tak jakoś od tego grudnia wszystko ruszyło i idzie w dobrym kierunku. Powoli, ale do przodu.

***

W 2018 udało się przebiec 2914,9 kilometrów. Co jest niecałe sto kilometrów mniej, niż w zeszłym roku. Uważam, że to dobry wynik, biorąc pod uwagę Zoffee i to, że rytm dnia trochę mi się zmienił.

Nie było może dużo startów, nie było biegania po górach (tego było dużo w 2017 i mam nadzieję, że w 2019 też znowu trochę będzie), ale było dużo innych, ważnych życiowych radości. Poza tym cieszę się, że nie było żadnych kontuzji, że nadal było bieganie i są plany na nadchodzące miesiące.

2018 był super, czas więc przywitać rok 2019!

Życzę Wam wszystkiego co najlepsze i do zobaczenia na ścieżkach biegowych oraz na kawie. ;)

*** 

Zdjęcie główne: Piotr Oleszak