Czas znowu pędzi jak szalony, bo przecież dopiero wsiadałam do samolotu, a tu już tydzień minął od barcelońskiego półmaratonu. Dobrze, że udało się polecieć, bo jeszcze w środę byłam przekonana, że będę musiała zostać w Poznaniu, w łóżku.
W poniedziałek obudziłam się z bólem żołądka i ogólnie kiepskim samopoczuciem – wszystko trwało do czwartku. Byłam słaba, nie biegałam, a większość dnia spałam albo leżałam. Do dziś nie wiem, czy to było jakieś zatrucie, czy coś innego, ale apogeum zła nadeszło w nocy ze środy na czwartek. W środku nocy obudziły mnie dreszcze i drgawki, a żołądek mi skręcało. Uratowała mnie puszka Coca Coli, którą o dziwo miałam od grudnia w lodówce (dziękuję Tato!). Cola ma w sobie najwyraźniej tyle syfu, że jest w stanie zabić wszelkie żołądkowe wirusy. ;) Dzięki niej udało mi się zasnąć i obudziłam się rano z o niebo lepszym samopoczuciem. Nadal nie miałam apetytu i byłam słaba, ale wiedziałam, że chwilę po godzinie 12 wsiądę do pociągu do Warszawy, aby wieczorem polecieć do Barcelony.
Na miejsce różowa ekipa (bo musicie wiedzieć, że to był PĄwyjazd, czyli z ekipą Smashing Pąpkins) dotarła chwilę po godzinie 23. Chwilę przed północą byliśmy już w centrum, gdzie mieszkaliśmy. Nie czułam się nadal najlepiej, ale krótki spacer po Barcelonie cieszył. Wróciłam do miasta, które choć jest pełne turystów – nawet poza sezonem – to za każdym razem mnie zachwyca.
Piątek rozpoczęliśmy dziesięciokilometrowym biegiem. Czułam zmęczenie i brak sił, co mnie trochę zaniepokoiło. Na szczęście dobre towarzystwo oraz piękne widoki wszystko zrekompensowały. Po tym mieście naprawdę dobrze się biega – promenada wzdłuż morza oraz Parc de la Ciutadella, to chyba moje ulubione ścieżki.
Po bieganiu udało się zjeść śniadanie, na które żołądek zareagował w porządku. Następnie wyruszyliśmy pozwiedzać Barcelonę. Temperatura wynosząca około 14 stopni mimo chłodnego momentami wiatru bardzo cieszyła. Tam było już tak wiosennie, a bardzo za tym tęskniłam. Zjedliśmy obiad, po którym niestety mój żołądek znowu nawalił. Do końca dnia nie czułam się najlepiej. Piątkowy długi spacer (razem z bieganiem zrobiliśmy tego dnia aż 29 kilometrów!) zakończyliśmy odbiorem pakietów. Całość miała miejsce na najwyższym piętrze centrum handlowego tuż przy Placa d’Espanya (mam z tym miejscem miłe wspomnienia – to start i meta maratonu). Półmaratońskie expo było dość ubogie – małe stoisko firmy Brooks, czyli głównego sponsora oraz kilka innych małych namiocików. Jakoś szczególnie mi to nie przeszkadzało, bo i tak nie zamierzałam niczego kupować. Sam odbiór pakietów poszedł dość sprawnie. W pakiecie była koszulka, żółty worek, opakowanie komosy ryżowej i kilka ulotek.
Również sobotni bieg zaczęliśmy małym, spokojnym rozruchem. Biegło się już zdecydowanie lepiej. Resztę dnia spędziliśmy chodząc po Barcelonie (razem z bieganiem zrobiliśmy 19,6 kilometrów). W końcu poczułam głód i miałam apetyt, dlatego zadbaliśmy też o odpowiedni carboloading. Trafiliśmy na wyjątkowy weekend w Barcelonie, w którym sporo się działo. LLUM BCN, czyli coś w rodzaju festiwalu światła. Zobaczyliśmy wiele ciekawych instalacji świetlnych w całym mieście. Poza tym trwało również święto Świętej Eulalii – mieliśmy okazję zobaczyć wiele ciekawych pochodów.
Niedziela to dzień półmaratonu. Wczesny start (8:45) zmusił nas do równie wczesnej pobudki. Choć mieszkaliśmy dość blisko startu – około 2 km – to trzeba było zjeść śniadanie itd. Poza tym zebranie się dziesięciu osób to wcale nie taka łatwa sprawa. Na start dotarliśmy bardzo sprawnie, sprawnie poszło też zostawienie rzeczy w depozytach. Pogoda nie była najgorsza. Było pochmurnie, ale ciepło mimo mocnego wiatru. To był pierwszy bieg od dawna w krótkich spodenkach i w koszulce z krótkim rękawkiem. Również za tym bardzo tęskniłam.
W półmaratonie startowało ponad 17 tysięcy ludzi. Obawiałam się trochę tłumów, ale nie odczuwało się tego. Mały zator zrobił się jedynie chwilę przed wejściem do stref startowych. Podobno na starcie było bardzo mało toalet. Ja akurat z WC korzystać nie musiałam, dlatego nie zauważyłam tego problemu.
Chwilę po 8:45 wystartowały pierwsze grupy startowe. Ja przekraczałam linię startu mniej więcej pięć minut po starcie. Pomyślałam wtedy, że Marcin powoli zbliża się do drugiego kilometra, a ja nawet jeszcze nie wystartowałam. ;)
Od początku biegłam swoim tempem. Pierwsze kilometry spokojnie. Na mniej więcej czwartym kilometrze był lekki podbieg, potem już naprawdę płaska trasa. Biegłam cały czas bardzo równym tempem, co bardzo mnie cieszyło. Kilometry mijały sprawnie. Osób było mnóstwo dookoła, ale dzięki szerokim ulicom nie odczuwałam tłumu. Nie było zatorów, nikt nie tamował ruchu, nie zwalniał, nie przechodził do marszu. Trasa półmaratonu jest przyjemnie płaska, niektóre fragmenty przypomniały mi również moje dwa maratony w Barcelonie (2012 oraz 2014 rok). Choć na początku wydawało mi się, że będzie zimno, już po pierwszych kilometrach zrobiło mi się naprawdę ciepło. Myślę, że organizm nie był jeszcze przyzwyczajony do wysiłku w takich temperaturach (ostatnie miesiące to jednak zimowe treningi). Punkty z wodą były trzy: na piątym, dziesiątym i piętnastym kilometrze. Ja dopiero na dziesiątym wzięłam wodę, by popić żel. Zapamiętałam to już z maratonu – tu na punktach zamiast kubeczków jest woda w małych buteleczkach. Kwestia pewnie sporna. Dla mnie rzecz niesamowicie wygodna, ale pewnie można się przyczepić do tego, że dużo wody się marnuje. Mało kto wypije całą butelkę.
Kolejne kilometry mijały nadal dość sprawnie. Na zegarku pilnowałam tylko tempa, które cały czas było dość równe. To mnie cieszyło. Od mniej więcej piętnastego kilometra (może ciut wcześniej lub później) biegłam wspólnie z jedną biegaczką. Czułam, że wzajemnie się ciągniemy. Julię możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej. Ostatnie kilometry prowadzą wzdłuż morza, tam też dość mocno wiało. Na szczęście trochę w plecy, ale były dwa takie momenty, w których wiatr stawiał do pionu i trzeba było z nim trochę powalczyć. Na półmaratonach często miewam kryzys na ok. osiemnastym kilometrze. Tym razem, choć czułam już zmęczenie, kryzysu nie było żadnego. Kiedy minęłam tabliczkę „20 km” wiedziałam, że jest dobrze.
Ostatnia prosta do mety nie miała końca, ale udało się tam jeszcze trochę przyspieszyć. Bieg ukończyłam z czasem 1:43:32. Jestem zadowolona.
Organizacja w strefie za meta była bardzo sprawna. Starszy Pan wręczył mi medal – pisałam już na Facebooku o tym, że punkty żywieniowe obsługiwali seniorzy, co bardzo mi się podobało – następnie dostałam mandarynki i pelerynę (fajna rzecz). Mimo tłumów nie było ścisku. Tam też podeszła do mnie Julia. Podziękowała mi za wspólne kilometry i powiedziała, że pomogłam jej utrzymać tempo. Bardzo to było miłe. Porozmawiałyśmy chwilę dłużej i dziś mamy kontakt mailowy. Zawsze mówię, że bieganie łączy ludzi. ;)
Kilka osób pytało mnie, czy warto wystartować w tym biegu.
Moim zdaniem warto. Ja wspominam bieg bardzo dobrze, nie zauważyłam żadnych minusów. Kibiców ponoć było mało, ja uważam że było ich w sam raz. Świetną atmosferę zapewniły liczne zespoły – głównie bębniarskie. Poza tym bieg był dodatkiem do bardzo udanego wyjazdu w dobrym towarzystwie i pewnie właśnie dlatego tak dobrze wspominam ten półmaraton. Dzięki Ekipo za ten wspólny czas!
A na Waszym miejscu bym się nie zastanawiała, Barcelonę powinien odwiedzić każdy. Poniżej podrzucam tylko kilka (smacznych) ujęć. Może nabierzecie apetytu… :)