Skoro właśnie w Wordzie wystąpił jakiś nieoczekiwany błąd i zamknął mój plik (czytaj połowę wpisu, nad którą siedziałam od kilku dni i oczywiście której nie zdążyłam zapisać), to chyba znak że wpis był słaby i powinnam napisać nowy. Nie będę się więc denerwować, zresztą nie mam na to nawet siły – jest godzina 6:44 (czwórki- przypadek?), a ja od prawie dwóch godzin jestem na nogach i od kilku minut siedzę w pociągu. Kierunek Warszawa.
Ok, wstęp poszedł dość sprawnie, czas zatem przejść do tematu wpisu. Dziś kilka słów na temat Dziewiczej Góry, a nawet bardziej na temat cyklu biegów Dziewicza Góra Biega (II Grand Prix Dziewiczej Góry w Biegach Górskich – piękna nazwa!).
Gdyby kilka miesięcy temu ktoś powiedział mi, że dobrowolnie będę jeździć co miesiąc, by biegać na Dziewiczej Górze, to prawdopodobnie bym go wyśmiała. Ta góra do października budziła we mnie lęk. Poważnie. Cóż, nie od dziś wiadomo, że boimy się tego, czego nie znamy i chyba również w moim przypadku tak było. Nie wiem dlaczego, ale to miejsce kojarzyło mi się zawsze z miejscem, po którym biegają najwięksi ultrasi, najbardziej zapaleni biegacze, najwięksi siłacze. Kiedy dowiedziałam się, że będę musiała pojechać na DG w dniu biegu (dzięki NBR!), postanowiłam pokonać mój strach i po prostu w nim wystartować. Dystans wybierałam podczas zapisów na miejscu. „Piątka czy dycha, piątka czy dycha? Bądź rozsądna, biegnij piątkę! Nie no, ale jechać taki kawał i biec tylko piątkę? Biegnij dychę! No ale dycha? Przecież to góra, biegnij piątkę!” – tak wyglądały moje myśli. Na szczęście pewien młodzieniec oraz moja chora ambicja pomogły mi podjąć decyzję (a jak to było, patrz tu). Wybrałam dystans dłuższy.
Nie znałam tam prawie nikogo (no dobra, był Rafał. Dzięki za towarzystwo!), nowe twarze i znowu wszyscy wydawali mi się silniejsi, szybsi i lepsi ode mnie. Poza tym startujących było niewiele i oczywiście pojawiła się przez chwilę myśl: a co, jak będę ostatnia i się zgubię w tym lesie? Pierwszy bieg wyglądał w skrócie tak: wystartowałam, trochę pomarudziłam, pozdychałam, ale nie zgubiłam się, przebiegłam, dałam radę i dobiegłam do mety. Pokonałam mój lęk i chyba nawet polubiłam tę trasę. Wiedziałam, że za miesiąc będę chciała tam wrócić. I wróciłam. W zeszłą sobotę odbył się piąty już bieg całego cyklu. Piąty, ale dla mnie czwarty, bo na początku stycznia zamiast hasać tam w pięknym śniegu, ja leżałam chora w łóżku. Piąty to również znak, że został już tylko jeden bieg. Szkoda.
Co się stało, że przestałam się bać tego miejsca i tak je polubiłam?
Wpływ miało na to kilka czynników. Po pierwsze to dość kameralny bieg (hmm, czy po tym wpisie nadal taki będzie? ;) ) , a ja ostatnio bardzo doceniam takie biegi. Panuje bardzo miła atmosfera, powoli kojarzę te wszystkie twarze, które początkowo były mi obce. Spotykam tam też osoby, których nie widuję na innych biegach. DGB ma po prostu swój klimat. Po drugie to bieg po lesie, a po moim starcie w biegu GWiNT Ultra Cross oraz Forest Runie na długim dystansie odkryłam, że las to miejsce, w którym biega mi się najlepiej. Nie mówię, że nie lubię już asfaltu i nie będę startować w biegach miejskich (to jakby druga część biegania, tego trochę szybszego, chyba), ale czuję, że na leśnych ścieżkach moje serce bije mocniej, a głowa odpoczywa bardziej. Po trzecie ta trasa, po prostu. Jejku jaka ona jest obrzydliwa! ;) Już sam początek (po kilkuset metrach pojawia się krótki, ale dość stromy podbieg) mnie dobija, HR max na zegarku, a jeszcze ponad dziewięć kilometrów przede mną. Trasa jest męcząca, dla mnie wręcz niesamowicie męcząca i choć ćwiczę podbiegi (dzięki Rafał numer dwa, Wybiegany!), wzmacniam ciało, chodzę na TRXy (dzięki Rafał numer trzy!) i inne, to i tak zawsze nieźle mnie upodli. Ale przede wszystkim trasa jest piękna (to, z tym „obrzydliwa” to była IRONIA!). Dziesięć kilometrów w lesie, czyli dwie pętle po pięć kilometrów, podczas których aż cztery razy wbiega się na górę. No dobrze, może niekoniecznie wbiega, a wchodzi. Pełza. Zdycha.
Na szczęście potem są te cudowne zbiegi! Wow! Dopiero tu, na Dziewiczej Górze jako tako zaczęłam opanowywać zbieganie, które wbrew pozorom wcale takie łatwe nie jest. Na pierwszym biegu pokonywałam je bardzo spokojnie i dość ostrożnie. A teraz? Teraz to już leeeeeecę i sprawia mi to szaloną radość. Ależ się można wtedy wspaniale rozpędzić, a przy tym odpocząć i nadrobić stracony czas. Jedyne co mnie wkurza, to załzawione oczy, kompletnie nic wtedy nie widzę. Tak czy inaczej bardzo ucieszył mnie komentarz jednego pana. Wyobraźcie sobie taką sytuację: ostatni zbieg (na zdjęciu poniżej), ten już naprawdę OSTATNI! Po nim nie ma już żadnych podbiegów, już tylko ileśset metrów prostej i wymarzona meta. Tam można się porządnie rozpędzić. I tak sobie leciałyśmy z Olą (na zdjęciu obok mnie), a tu nagle komentarz „prawdziwe kozice górskie”. Pewnie mi do nich daleko, ale byłyśmy zdecydowanie szybsze od panów.
Zmęczona jak zawsze wbiegłam na metę, z czasem nieco gorszym niż zawsze (tu sukcesem dla mnie jest złamanie godziny!), ale trzecia w kategorii.
Zresztą nawet gdybym była ostatnia, to ten bieg zawsze cieszy. Na mecie czekają uśmiechnięci i serdeczni organizatorzy, pozostali biegacze, kibice, ciepła herbata i ciastka. Przede wszystkim jednak czeka wielka satysfakcja i radość, że po raz kolejny pokonałam tego potwora, Virgin Mountain jak lubię mawiać. Spore zmęczenie, brudne buty i myśl, że „nigdy więcej” towarzyszą mi zawsze na mecie. Ale dobrze wiemy, że wrócę tam na kolejny bieg. Naprawdę szkoda, że już ostatni.
Czekam na kolejny cykl, na pewno wrócę!
[gap height=”25″ /]
PS. 7:30 – wpis skończony. PKP Intercity służy kreatywności. Chyba powinnam częściej podróżować z komputerem.
I jeszcze coś. Dziewicza Góra Biega, to świetne treningi do jednego z moich startów, który planuję w tym roku. O nim więcej już niedługo na blogu. W końcu z Warszawy trzeba wrócić. Jest pociąg, jest komputer, będzie drugi wpis. Cześć!
A tak zupełnie już na koniec, last but not least, dziękuję kochanym Siostrom Szaszner, za cudowne zdjęcia! Jeśli chcecie zobaczyć więcej ich dzieł, to klikajcie tu, lub szukajcie Dziewczyn na Facebooku albo gdzieś za drzewem, podczas kolejnego biegu. ;)
Ale tych Rafałów! ;)
Tańcowały trzy Rafały ;)
Oj, to na płaskim te podbiegi odwdzięczą się bardzo pozytywnie :)
Mam nadzieję :)
Lubię las, lubię po nim spacerować, nawet biegać ale mam tak kiepską orientację w terenie, że wybranie się samej na trening do lasu nawet taki, który znam w moim przypadku to słaby pomysł. Chociaż nie powiem, marzy mi się taki nawet 5 km bieg leśnymi ścieżkami :D
Wszystkie biegające kobiety zapraszam do udziału w Biegu SGH, który w całości organizują studenci. Pobiegniemy 17 kwietnia w Warszawie na 5 km i 10 km. Będziemy zbierać pieniądze dla dzieciaków. Zapisać można się już dzisiaj na stronie http://www.biegsgh.pl