To był dziwny bieg i tak naprawdę do dziś nie wiem dlaczego. Czasami są takie starty, w których od pierwszych (kilo)metrów wiadomo, że coś nie gra. Tak było podczas poznańskiego półmaratonu. Jest czwartek, emocje już opadły. Czas napisać kilka słów.
Po nieplanowanym, a tak bardzo udanym półmaratonie warszawskim pojawiła się w mojej głowie pewna myśl. Apetyt rośnie w miarę jedzenia i te sprawy… Była życiówka, czemu więc jeszcze jej nie polepszyć? To w końcu Poznań – wszędzie znajomi, znane miejsca, moje miasto i to tu fajnie robi się nowe rekordy. Plan ambitny, a może nawet trochę głupi, ale chciałam zbliżyć się do czasu 1:40 (1:40:59 też by było super). Skoro w Warszawie było tak blisko, to czemu nie spróbować.
Niedziela. Wstałam chwilę po godzinie szóstej i choć z cukru nie jestem i w deszczu również trenuję, to widząc tę nieprzyjemną pogodę za oknem trochę zaczęłam marudzić. Szybko więc dorzuciłam do przygotowanego stroju czapkę, bo wiedziałam, że tego dnia się przyda. Na targi dotarłam chwilę przed ósmą, miałam na uwadze fakt, że biegaczy będzie sporo i chciałam uniknąć stresów oraz kolejek. Na szczęście depozyt, podobnie jak wydawanie pakietów, działał bardzo sprawnie. Brawa dla Wolontariuszy!
Spotkałam się z Magdą. Krótkie ploteczki, gaduszki i omówienie strategii biegu. Umówiłyśmy się, że ustawimy się w tej samej strefie startowej i ruszymy wspólnie z balonikiem 1:40. Kilkanaście minut przed startem wyszłyśmy na zewnątrz i ten moment wspominam chyba najgorzej. Solidnie wtedy lało, a mi zrobiło się bardzo zimno, mimo mojej peleryny zrobionej z foliowego worka.
Przed samym startem panował mały chaos. Biegaczy było naprawdę dużo (13 tysięcy osób to już coś!), a oznaczenia stref były mało widoczne. Przez jakiś czas szukałyśmy wejścia do nich. Po chwili przepychania się udało się znaleźć miejsce i o dziwo Pacemakera, z którym chciałyśmy ruszyć. O dziwo dlatego, że jego balony z helem, które powinny być widoczne z daleka dawno opadły, więc nie było ich widać w tym morzu ludzi. Start był puszczony falami, my ruszyłyśmy jakieś pięć minut po pierwszych zawodnikach. Zabrzmi może zabawnie (choć wtedy do śmiechu mi nie było), ale już kilkaset metrów później zgubiłyśmy zająca. No nic, trzeba było zastosować plan B i kontrolowanie opaski na nadgarstku oraz zegarka. A przecież tak bardzo chciałam tego uniknąć…
Pierwsze kilometry choć były tłoczne, to uciekały dość żwawo. Biegłyśmy obok siebie. Na Garbarach pojawiło się pierwsze zwątpienie – mój zegarek pokazywał inną średnią, Magdy inną. Z międzyczasów wynikało, że do wymarzonej średniej 4:44 już trochę brakowało. Niby jeszcze bardzo dużo czasu, ale pojawił się lekki niepokój i nerwowe spoglądanie na zegarek, czego nie lubię. Droga Dębińska mimo swojej długości i dość małej ilości kibiców minęła szybciej, niż się tego spodziewałam. Już nawet jezioro w butach przestało mi przeszkadzać. Na wysokości Aquanetu zaczęłam myśleć o zbliżającym się podbiegu, który co prawda zabrał trochę sił, ale nie był aż tak straszny. Udało się go dość sprawnie pokonać. Dopiero, kiedy Hetmańska była już za mną, wiedziałam że teraz już praktycznie cały czas płasko do mety. Wiedziałam też, że średnia nie jest taka, jaka być powinna i raczej nie da się z tym już nic zrobić. Przez chwilę zastanowiłam się, czy jest szansa na to, by polepszyć czas warszawski, ale i to nie było już w zasięgu ręki. Na szczęście była w nim cały czas Magda. Była kilka metrów przede mną, ale różowa koszulka dodawała mocy, której jakoś już nie było. Na wysokości piętnastego kilometra mała niespodzianka – zaczęło mi skręcać żołądek. Nie wiem dlaczego, nigdy czegoś takiego na biegu nie miałam (nic złego nie zjadłam, może to były nerwy?). Z trudem zjadłam żel, który wzięłam tylko z rozsądku, czułam, że powinnam. Trochę jednak uciekły mi chęci na te ostatnie kilometry. Te ciągnęły się niesamowicie, a ja już tak bardzo chciałam być na mecie. Motywacją byli moi rodzice, którzy stali na wysokości ulicy Szylinga (czyli już dość blisko mety). Z tłumu wyłapali Magdę (ja byłam kilka metrów za nią), gdybym nie krzyknęła, prawdopodobnie by mnie przegapili. ;)
Do mety jeszcze ileśset metrów. Wiedziałam, że zaraz będzie można zakończyć ten męczący bieg. Chwilę przed ostatnią prostą dołączyłam do Magdy, dzięki czemu na metę wpadłyśmy razem. Przypomniał mi się wtedy nasz udany, życiówkowy i idealny maraton w Berlinie w 2013 roku, który też pokonałyśmy od startu do mety razem.
Wbiegłyśmy z takim samym czasem – 1:43:32, czyli dokładnie o dwie minuty gorzej, niż dwa tygodnie wcześniej w Warszawie (1:41:32). Zaskoczona nie byłam, bo od pewnego momentu wiedziałam, że życiówka się nie uda, ale i tak byłam trochę zawiedziona. Emocji ukrywać nie umiem, więc kto mnie wtedy spotkał, ten z pewnością to widział. Dzisiaj podchodzę do tematu już trochę inaczej. Nie był to dla mnie wymarzony bieg, ale to mój drugi najlepszy czas w półmaratonie, więc chyba jest jednak powód do radości. Sama często powtarzam, że nie można robić na każdym biegu życiówki, bo to by było za łatwe i za nudne. Nie doceniałoby się tego już wtedy tak bardzo. Przynajmniej mam cel na kolejny półmaraton, choć póki co żadnego nie planuję.
To był dziwny bieg z dużą walką myśli w głowie, ale to był bieg z Magdą. Dawno tego nie było, a daje to dużo radości. Dziękuję!
***
Gratuluję Organizatorom kolejnej edycji biegu, bo w tym roku było to prawdziwe wyzwanie. Co do samej organizacji mam prawie takie same przemyślenia, jak Magda – czyli do poprawy w przyszłym roku będę strefy startowe, lepsze oznakowanie pacemakerów oraz może ciut mniejszy numer startowy. ;) Poza tym też pochwalę koszulkę, która była w pakiecie. Biegałam w niej wczoraj po Warszawie (zostałam nawet zaczepiona przez jednego biegacza i spytana jak poszło w Poznaniu) i jest naprawdę fajna. Dziękujemy za współpracę i czekamy na kolejne wyzwania przed przyszłoroczną, jubileuszową edycją!
Oczywiście wielkie podziękowania dla wszystkich Wolontariuszy za Waszą pracę, pomoc i poświęcenie. Spisaliście się na medal! Kibicom dziękuję, za to, że chciało Wam się wyjść i stać w tym deszczu. Szczególne uściski dla tych, którzy głośno wspierali naszą różową Drużynę.
Wieszam medal na ścianę, żegnając się na jakiś czas z szybkim dystansem półmaratońskim. Teraz czas na Węgry, a tam będzie zdecydowanie wolniej i dłużej. O ostatnich już tygodniach przed biegiem (kiedy to minęło?) napiszę niedługo na blogu.
PS. A skąd taki tytuł? Nie ma tu żadnej wielkiej filozofii – w Warszawie było słońce i lepszy czas, w Poznaniu deszcz i trudniejszy bieg i tak mi się skojarzyło. ;)
Gratulacje Zosia.
I tak, to jest powód do radości :)
Jasne, że jest :) dzięki!