Strasznie ciężko opisać ten bieg, bo było tam tyle emocji i pięknych widoków, że chyba nawet zdjęcia ich nie oddadzą. Spróbowałam jednak coś spisać, więc zapraszam do przeczytania relacji.
***
Jak to się zaczęło?
W zasadzie nie pamiętam skąd pojawił się pomysł, aby zapisać się właśnie na ten bieg. Chyba namówili nas na to nasi znajomi, którzy byli tam już w zeszłym roku. 1 grudnia wystartowały zapisy, ale miejsca na Cortina Trail są losowane, więc dopiero dziesięć dni później dowiedziałam się, że się udało i jestem na liście. Szybko opłaciłam start (55 Euro), aby miejsce nie przepadło, a następnie nie myślałam zbyt wiele o tym biegu.
No właśnie i dopiero jakoś w maju zaczęłam ponownie o nim myśleć. Dystans pamiętałam – 48 kilometrów, ale dopiero wtedy dotarło do mnie, że to nie będzie wcale łatwa trasa, biorąc pod uwagę, że na tym dystansie jest 2600 m przewyższenia. Szczerze przyznam, że nigdy mi te cyferki zbyt wiele nie mówią. Wiedziałam, że to sporo i będzie tam co robić, ale dopiero dziś, dwa tygodnie po biegu, umiem już mniej więcej oszacować ile to naprawdę pracy. ;)
Kilka tygodni przed biegiem miałam skrajne myśli. Cały czas trenowałam, ale nie było biegania po górach (tylko kilka treningów na Dziewiczej Górze). Bałam się, że nie dam rady ukończyć tego biegu. Jakieś dwa tygodnie przed startem zaczęłam chyba wypisywać do wszystkich znajomych, którzy brali już udział w Cortinie i zadawałam mnóstwo pytań o trasę. Czy jest trudna, czy są mocno techniczne odcinki, czy jest bardzo stromo pod górkę, a czy ten zbieg na końcu trwający jakieś 8 kilometrów jest bardzo straszny? Opinii było tyle, ile osób. Ale każdy powtarzał, że bieg jest piękny, widoki niezapomniane i że ze spokojem dam sobie radę. Nie pozostało mi nic innego, niż w to uwierzyć.
***
Czwartek i piątek.
Do Włoch wyruszyliśmy w czwartek o godzinie 22:30. Późno, biorąc pod uwagę, że bieg jest w sobotę rano, ale niestety praca i inne obowiązki nie pozwoliły nam na kolejne urlopy. Jechaliśmy samochodem, więc na miejsce dotarliśmy po około 12 godzinach. Pomimo jazdy nocą podróż poszła bardzo sprawnie, tylko nawałnica przy niemieckiej granicy próbowała nas powstrzymać (do dziś podziwiam Olę, że tak dzielnie wtedy jechała).
W Cortinie pojechaliśmy od razu odebrać pakiety, aby mieć to z głowy. Była to duża hala sportowa, a dokładniej lodowisko (Stadio Olimpico del Ghiaccio). Zdziwiło mnie, że o tak wczesnej porze jest już dość duża kolejka, ale na szczęście po chwili okazało się, że to dla osób biegnących dłuższy dystans – Lavaredo Ultra Trail. U nas było mniej ludzi, więc odbiór poszedł bardzo sprawnie. Zabraliśmy ze sobą całe obowiązkowe wyposażenie (m.in. plecaki biegowe, kurtkę przeciwdeszczową, folię NRC itd.), bo miało ono być sprawdzane podczas wydawania pakietów. Nas jednak nikt o nic nie zapytał. Musiałam pokazać tylko dowód i maila z potwierdzeniem. Najpierw otrzymałam numer startowy, a następnie koszulkę. Wyjątkowo ładną!
Przeszliśmy się po małym, ale ciekawym EXPO. Ciekawe było to, że prawie co drugie stoisko częstowało jakimś parmezanem, winem czy ciasteczkami. Zahaczyliśmy jeszcze o sklep i ruszyliśmy w stronę campingu, na którym mieszkaliśmy i na którym czekała na nas reszta Smashing Pąpkinsowej ekipy. Resztę dnia poświęciliśmy na odpoczynek, bo jednak nocna podróż zaczęła dawać się we znaki. Rozłożyliśmy namiot (cudo – z widokiem na strumień i ogromną górę), a następnie zrobiliśmy małą drzemkę. Potem było jedzenie – nie ma lepszego miejsca na carboloading niż Włochy – i tak jakoś ten dzień minął. Zanim weszliśmy do namiotów, przygotowaliśmy sobie jeszcze cały ekwipunek na bieg. Ten startował z Cortiny o godzinie 8:00, więc czekała nas wczesna pobudka.
***
Dzień biegu.
Budziki zadzwoniły chwilę po godzinie szóstej. Na szczęście – tego się bałam – w namiocie nie było zimno i spało mi się wybornie. Przespałam całą noc, dzięki czemu naprawdę się wyspałam. Rano przedstartowy standard, czyli bułka z dżemem i takie tam. Trochę się stresowałam.
Do Cortiny dojechaliśmy wspólnie z Magdą i Kargolem, kilka minut po siódmej. Ulice miasteczka wypełnione były biegaczami. Kiedy doszliśmy do głównego placu większość z nich zbierała się już przy starcie. Świeciło słońce, było przyjemnie, ale wiedzieliśmy, że tego dnia będzie naprawdę ciepło (dlatego też nie było obowiązku zabierania ze sobą części wyposażenia takiego jak spodnie ¾, koszulka z długim rękawem, rękawiczki czy buff). Do strefy startowej weszłam jeszcze wspólnie z Marcinem. I tak stojąc sobie wśród tych dużych, umięśnionych i tak bardzo profesjonalnie wyglądających biegaczy zadałam sobie pytanie: „Co Ty właściwie tutaj robisz?”
START
Kilka minut przed startem z głośników poleciała piosenka, która zawsze jest tu puszczana (to wiedziałam z filmików na YT, które przeglądałam tydzień przed biegiem próbując poznać choć trochę trasy). Słysząc ten utwór trochę się wzruszyłam.
(…) cinque, quattro, tre, due, uno… i start! Ruszyliśmy na naszą wycieczkę po pięknych Dolomitach.
Pierwsze kilka kilometrów biegliśmy przez miasteczko, asfaltem i chyba dopiero jakoś na trzecim kilometrze skręciliśmy do lasu. Zaczęło się pod górkę. Nie biegłam sama. Mój dobry kolega Rafał (Wybiegany) postanowił towarzyszyć mi podczas biegu. Dla mnie to była wielka ulga, bo jednak razem od razu raźniej. Biegliśmy i rozmawialiśmy, wspinając się powoli do góry. Było ciepło i pierwsze kilometry nie były wcale najłatwiejsze.
Niestety nie jestem najlepsza w opisywaniu dokładnej trasy. Biegnąc nie jestem w stanie zapamiętać wszystkiego po kolei. Ale pamiętam, że pierwsza część trasy prowadziła dość gęstym lasem i dopiero po jakimś czasie zaczęliśmy mieć przed sobą, za sobą i obok siebie przepiękne widoki. Dużo było też długich podejść, naprawdę dużo.
O dziwo pokonywanie ich szło naprawdę sprawnie. Żwawo szłam do przodu słuchając ciekawych opowieści Rafała. A było ich tak dużo, że nie było czasu myśleć o tym, ile jeszcze pod górkę.
Na 18 kilometrze był pierwszy punkt żywieniowy. Bałam się, że do tego czasu zdążę wszystko wypić, ale mimo słońca nie było tak źle. Tam mała chatka, do której nawet nie weszłam, bo była ogromna kolejka oraz punkt z wodą, który również był bardzo oblegany. Chwilę postałam – chciałam napełnić wodę we flaskach – ale wiedząc, że mam jeszcze sporo picia (na trasę zabrałam 1,5l) postanowiłam ruszyć dalej. To była słuszna decyzja, bo chwilę później czekał nas piękny, lodowaty, górski strumień przez który nie tylko trzeba było przejść (ale orzeźwienie! ;) ), ale który stał się moim punktem z wodą.
Kilometry mijały dalej. Ciągle dookoła dużo biegaczy i piękny włoski język. Pamiętam pytania Rafała, które zadawał mi co jakiś czas „Jak oceniasz swoje samopoczucie”. A ja odpowiadałam ile procent siły jeszcze mam. O dziwo było jej cały czas całkiem sporo. Świadczyło to bardzo dobrze, choć wiedziałam, że kolejne podejścia przed nami.
Chciałabym Wam opisać trasę dokładnie krok po kroku, ale naprawdę nigdy tego nie umiem. Rafał byłby w tym zdecydowanie lepszy.
Zapamiętałam kilka pięknych momentów tej trasy. Pamiętam żółty namiot, przed którym stali panowie Carabinieri z lodowatą coca colą. Potem był taki piękny zbieg (ten ślimak na zdjęciu powyżej). Ojej jak tam było wspaniale. Widoki takie, że chciało się je podziwiać. Jednocześnie musiałam patrzeć pod nogi, żeby się nie wywrócić. Dużo tam było szutru, kamyczków, kamieni. Ale było tam tak pięknie, że miałam nadzieję, że ten zbieg się nie skończy.
Na 24 kilometrze znajdował się kolejny punkt żywieniowy. Piękny był, obok wielka łąka, dużo kibiców. Na punktach nie stałam zbyt długo, napełniałam tylko flaski, wzięłam coś małego do jedzenia (coś, co nie było słodkie, np. żółty ser) i ruszałam dalej. Czułam się na tyle dobrze, że zatrzymywanie się i wybijanie z rytmu nie miało sensu.
Najdłuższe podejście sprawiało wrażenie niekończącego się, ale – i to mnie bardzo cieszyło – cały czas żwawo szłam do przodu. Niezawodny Rafał pomagał rozmową, dbał o moje dobre samopoczucie. To co zobaczyliśmy na samej górze po raz kolejny zaparło dech w piersiach. Ależ tam było pięknie. Żałuję, że nie było czasu, by zatrzymać się, usiąść i spędzić tam kilka godzin.
Na przedostatnim punkcie żywieniowym czekała na nas cała PĄgrupa. Dodali sił, których co prawda nie brakowało – wszyscy się zdziwili, że jestem tak bardzo uśmiechnięta – ale niesamowicie miło było ich tam zobaczyć. Poza tym przekazali mi informację, że Marcin jest już cały i zdrowy na mecie, więc mogłam dalej biec spokojnie.
Wiedziałam, że kilometrów do mety jest już naprawdę mało. Rafał cały czas obliczał, ile przewyższeń jeszcze przed nami. „Jeszcze dwie Dziewicze Góry”, to pomagało, bardzo. Poza tym cały czas biegliśmy przed siebie. Cały czas było dobrze. Było pięknie i przyjemnie.
Ostatni punkt żywieniowy i 9 kilometrów do mety. Przy punkcie było małe jeziorko. Tam wzięłam kawałek sera, ugotowanego ziemniaka, uzupełniłam wodę i biegliśmy dalej. Wtedy zrozumiałam już, że się udało. Przed nami już „tylko” zbieg do Cortiny. Zbiegi nie są moją silną stroną i zawsze trochę się ich boję, szczególnie gdy są strome i pełne korzeni. Mimo moich obaw biegło się całkiem nieźle, no i naprawdę już cały czas z górki.
To tam Rafał zaczął opowiadać o funkcjach swojego zegarka. Wykresy, cyferki i inne takie. Sporo się podczas tego zbiegu dowiedziałam o SUUNTO ;) ale dzięki temu nie zastanawiałam się zbytnio nad kilometrami. Sił dodawało mi wyprzedzanie tych biegaczy, z którymi stałam na starcie i patrząc na nich zastanawiałam się „co ja tutaj robię”. Cały czas była energia, cały czas była radość. A im bliżej do mety, tym moja euforia była większa. Ostatnie dwa kilometry prowadziły już asfaltem. Był tam nawet mały punkt żywieniowy zorganizowany przez mieszkańców. Wieżyczkę kościoła, tego przy mecie, widać było coraz bliżej. I nagle wielki baner „LAST KILOMETER”. Nie zapomnę, co wtedy powiedział Rafał. Powiedział, że czuje się jak w ósmej klasie podstawówki przed wakacjami, kiedy to ma się świadomość, że po wakacjach nie spotka już tych samych ludzi. Tak dobrze nam się razem biegło, że moglibyśmy tak pewnie jeszcze kilka(dziesiąt?) kilometrów dalej.
Ostatnie metry, coraz więcej kibiców. Rozpoznałam już to miejsce i wiedziałam, że meta tuż tuż. Przede mną ostatni podbieg. Nic w porównaniu do tego, co miałam już w nogach, ale i tak wydawał się długi. Udało się wyprzedzić na nim trzy osoby (w tym dwóch panów), co dodało mi jeszcze większego kopa. A potem już tylko ostatnia prosta. Tam czekał na mnie Marcin. Uśmiechnięty od ucha do ucha. Dobiegł ze mną już do mety. Moją radość widzicie na poniższym zdjęciu.
To, co czułam w tamtym momencie, to była radość absolutna. Dawno już tak bardzo nie cieszyłam się na mecie, dawno nie czułam takiej satysfakcji i dawno nie czułam się tak dobrze. Dla mnie to był bieg idealny i cieszę się, że nie stchórzyłam (zastanawiałam się, czy w ogóle startować) i wystartowałam. Tych widoków, które tam miałam na długo nie zapomnę i wiem, że na pewno tam jeszcze wrócę. Na mecie oprócz znajomych czekała kamizelka finiszera, którą otrzymywało się zamiast medalu. Będę ją teraz dumnie nosić.
***
Jeżeli zastanawiacie się nad pięknym górskim biegiem, to jak najbardziej polecam Wam Cortina Trail. Bieg nie jest łatwy ze względu na przewyższenia, ale trasa jest biegowa, nie ma tam bardzo trudnych technicznych momentów. Oczywiście nie biegłam cały czas, bo były fragmenty z kamieniami, podczas których przechodziłam do marszu, ale ukończenie tego biegu w czasie 8:35:38 uważam za mój duży sukces. Byłam 694 osobą na mecie (dobiegło do niej 1353 osób) oraz 108 kobietą.
Ogromne podziękowania dla Rafała za wspólny bieg. Bez niego na pewno nie byłoby tak dobrze.
Gratuluję mojemu Marcinowi, który dobiegł na metę z czasem poniżej 6 godzin (był drugim Polakiem na mecie :)). Poza tym dziękuję kochanym Pąpkinsom oraz Halfwornom za wspólne miłe chwile!
Wspaniała relacja i piękne zdjęcia! Gratulacje! :)
Dziękuję bardzo!!
Bardzo fajna relacja. Przeczytałem ze szczególną uwagą gdyż zostałem wylosowany na rok 2018. Startuję Cortina Trail 😊 Pozdrawiam
hej, proszę powiedz na którym spaliście kempingu? czy rano było daleko aby dojść na strat?
jadę w tym roku:)