–>

  Czas wracać do kieratu codzienności, biegania i pisania. Tygodniowe wakacje pozwoliły nabrać oddechu, dystansu i inspiracji. W tym czasie nie przebiegłam ani jednego kilometra (wstyd). Była za to średio udana próba jazdy na nartach, która zakończyła się nabiciem siniaka na udzie wielkości i kształtu kajzerki (wyglądał jak trzeci pośladek). Każdy ruch quasi-biegowy był w kolejnych dniach istną gehenną. Moje kozaczenie w stylu – No co maraton przebiegłam, to na nartach nie dam rady, pokarało mnie multizakwasami, a każdy najmniejszy ruch przyprawiał o grymas twarzy. Mam w sobie jednak ducha walki, który nie pozwala mi się poddać. Za rok wynajmuję więc instruktora (nie musi być przystojny, żebym się za nadto nie peszyła próbując jechać pługiem) i robię wszystko, by trzylatki z przedszkola narciarskiego się ze mnie nie śmiały. 
  Zawsze uważałam się za ortodoksyjną biegaczkę, z wyższością traktując bieganie. Coś jednak we mnie pękło. Już postanowiłam, że bieganie będę przeplatała innymi sportami: jazdą na rolkach, później chciałabym włączyć do tego tandemu jeszcze rower i pływanie. Nie mam jednak zamiaru sprzeniewierzać się bieganiu. Wręcz przeciwnie, nadal chcę biegać maratony i inne  dystanse, ale może z nieco mniejszym parciem na bicie własnych rekordów i łamanie czasów. Cały czas szukam optymalnego planu treningowego. Sama nie wiem, czy plany są dla mnie, bo teraz realizuję jeden, który przewiduje 4 treningi tygodniowo i często jest tak, że biegam więcej niż 4 razy lub przekraczam kilometraż przewidziany w planie. Mam wrażenie, że po prostu jestem już nadaktywna ruchowo i nie czuję się dobrze bez odpowiedniej dawki ruchu dziennie. Bardzo się cieszę, że tak jest bo moje zaskoczenie było tym większe, iż po tygodniu obżarstwa, czterodaniowych kolacji i stosunkowo małej dawce ruchu, moja waga prawie nie drgnęła. Jeszcze kilka lat temu to było nie do pomyślenia. Przypisuję ten stan rzeczy bieganiu i poprawie metabolizmu :).
 To takie moje sportowe przemyślenia. Jako osoba, która traktuje sport jak inwestycję, w tym miejscu chciałabym podzielić się pewną dygresją. W hotelowej restauracji stół obok zajmowała liczna grupa Włochów w wieku 60+. I tak sobie ich obserwowałam, aż mi się smutno zrobiło. Oni: rano narty, po nartach sauna, na kolację kopiasta porcja warzyw, do kolacji czerwone wino, jak tańce to pierwsi pląsali na parkiecie, a panie miały nienaganną figurę. Słowem dolce vita. Czy polskie realia pozwolą za naszej jesieni życia, choć na namiastkę tego? Czy jedynym włoskim luksusem na jaki nas będzie stać, będzie oliwa z oliwek gorszego sortu? A może to kwestia mentalności?