Autorką relacji jest Zuzanna Rataj

Zdjęcie zrobiła Karolina Krawczyk

[gap height=”25″ /]

Chudy Wawrzyniec 2017 

To już moje drugie podejście do relacji, pierwsza spisana tuż po biegu, pełna chaosu i natłoku myśli. Pewnie dlatego, że raczej nie piszę obszernych relacji z biegów. Są fajni blogerzy, którzy mają do tego talent i raczej wolę to ich poczytać niż sama cokolwiek napisać. Postanowiłam jednak zrobić wyjątek, gdyż Chudy był moim pierwszym tak bogatym we wrażenia biegiem.

Skąd pomysł by przebiec Chudego Wawrzyńca?

O Chudym zaczęłam myśleć już w ubiegłym roku, wtedy jednak plany zajmowały przygotowania do maratonu i połączenie ich z treningami w górach nie było do końca możliwe. Na początku 2017 r. wpisałam ten bieg w mój kalendarz jako imprezę, na której być muszę. Do walki zagrzewała mnie jeszcze moja biegowa bratnia dusza i najlepsza kompanka – Klara, poznana dzięki grupie Kobiety Biegają, z którą właściwie przeżyłam całą drogę do Chudego, na i po nim.

Przygotowania

Chudy Wawrzyniec był moim docelowym startem w tym roku. Na wiosnę miałam w planach przebiec maraton, następnie półmaraton w Poznaniu i Chojnik Półmaraton w ramach Karkonoskiego Festiwalu Biegowego, jako dobre treningi przed Wawrzyńcem. Niestety w lutym posypała się moja cała forma, być może dało o sobie znać przetrenowanie, być może przytłoczyły mnie obowiązki w pracy, ale musiałam przemyśleć swoje biegowe plany na nowo. Podjęłam decyzję o sprzedaży pakietów maratońskich, a pozostaniu przy startach najważniejszych, wśród których Chudy nadal był tym docelowym. W maju wystartowałam na Chojniku i szczerze mówiąc był to dla mnie trudny bieg, poddający w wątpliwość dalsze starty.

Od czerwca zaczęłam trenować pod opieką profesjonalisty i wtedy moje treningi przybrały zupełnie nowe oblicze. Biegałam 6x w tygodniu i to dość konkretnie. W lipcu wystartowałam na połówce w ramach Supermaratonu Gór Stołowych. Start był bardzo przyjemny i trochę mnie podbudował. Do tego dochodziły niezliczone kilometry na podpoznańskiej Dziewiczej Górze, w terenie i na asfalcie.

Przed biegiem

Upragniony dzień wyjazdu nastał 10 sierpnia. Wraz z Klarą dojechałyśmy do Rycerki Górnej około 21 i po kolacji położyłyśmy się spać, gdyż ta noc była dla nas kluczowa. Wiedziałyśmy, że kolejnej czeka nas raczej niewiele snu. Piątek spędziłyśmy leniwie, mimo, że każda z nas była na łączach, ze swoim pracodawcą. Co chwila sprawdzałyśmy prognozę pogody, bo siedząc w skwarze, jaki panował tego dnia, trudno nam było uwierzyć w zapowiadane ochłodzenie. Po 14:00 pojechałyśmy odebrać pakiety, zapisałyśmy się na ostatniego busa, mając nadzieję, że każde dodatkowe minuty snu dodadzą nam choć odrobinę sił. Z pakietami wróciłyśmy do Rycerki, gdzie przygotowałyśmy sobie makaron, poszłyśmy go skonsumować nad potok, który przyjemnie chodził stopy. Następnie czekałyśmy na czas odprawy. Poszła ona sprawnie, Krzysiek Dołęgowski wspomniał, że może popadać i warunki na trasie mogą ulec zmianie. Po powrocie dojadłyśmy makaron, spakowałyśmy plecaki, napełniłyśmy bukłaki wodą i poszłyśmy spać. Ja nie mogłam dość długo zasnąć, trochę źle się czułam i miałam wielkie obawy, czy będę w stanie pobiec następnego dnia, a właściwie już za kilka godzin.

Wielki dzień Chudego Wawrzyńca

Budzik miałyśmy nastawiony na 2:00 i 2:10. Wystarczył nam pierwszy. Jednym susem wskoczyłyśmy w ciuchy, zjadłyśmy bułki z dżemem, popijając herbatą i pojechałyśmy do Ujsoł. Na dworze było ciepło, właściwie bardzo przyjemnie jak na tę porę nocy. Z Ujsoł ruszyłyśmy autobusem na start, na który bardzo łatwo udało nam się dostać. Jeździły częściej niż planowo, więc każdy mógł spokojne, bez dodatkowego stresu tam dotrzeć. Ludzie w Rajczy nerwowo się kręcili, niektórzy rozgrzewali, niektórzy widać, jeszcze przysypiali. My starałyśmy się odnaleźć naszą biegową koleżankę Martę, niestety się to nie udało. Za to zobaczyłyśmy wielu świetnych biegaczy, będących czołówką biegu.

Tuż przed startem organizatorzy poprosili Klarę do siebie, gdyż jej GPS, który miał pozwolić najbliższym śledzić jej poczynania na trasie, nie zadziałał. Tym sposobem, nie chcąc się z nią rozdzielać obie znalazłyśmy się na pierwszej linii startu. Pan odpowiadający za urządzenia próbował coś zdziałać, ale do końca nie było wiadomo czy mu się udało, bo tuż po chwili ruszył bieg, a my wraz z nim. Miałyśmy zamiar startować z końca stawki, tak by nie przeszkadzać innym zawodnikom. Mam nadzieję, że nikomu w drogę nie weszłyśmy, a jeśli tak, to naprawdę nie było to zamierzone.

Organizatorzy przed samym startem wspomnieli, że mogą pojawić się burze, proszą o ostrożność i życzą wszystkim powodzenia. Po 10-15 minutach od startu zaczęło dookoła się błyskać. Dopóki to były tylko oddalone błyski byłam spokojna. Gdy zaczęło trzaskać bliżej stwierdziłam, że chyba jednak trochę się boję. Klara, jak to Klara, szybko sprowadziła mnie na ziemię mówiąc „Zuza, jak chcesz to zawracaj”. Trzeba było wziąć się w garść, przecież burza jest wokół, ale nie nad nami. Pierwszą część trasy znałam dobrze, z treningu dwa tygodnie wcześniej, więc wiedziałam, że zaraz za asfaltem będzie pierwsze podejście. Po około 30-40 minutach dobiegłyśmy do skrętu w prawo, Klara pomogła mi wyciągnąć kije i zaczęłyśmy dzielnie podchodzić. Szybko się rozdzieliłyśmy, ja starałam się podchodzić żwawo, Klara natomiast szła z większym rozsądkiem, gdyż miała w planach długą trasę Chudego. Za zbiegiem do Zwardonia wiedziałam, że już rozdzieliłyśmy się na dobre, dlatego chciałam podgonić trochę grupę osób, by w kolejnej nadchodzącej burzy (już drugiej) nie zostać samą. W tym czasie też wymieniłyśmy smsy z Agatą, która śledziła nas od 4:30 rano!!! Agata, dzięki wielkie za wsparcie! Chwilę później wyłączyłam telefon, w obawie przed nawałnicą, która była już naprawdę blisko. Nie zastanawiając się wiele, biegłam dalej, wiedziałam bowiem, że teraz przed nami dość przyjemny, biegowy odcinek trasy. Udało się nawet rozpędzić, poza tym chciałam jak najszybciej znaleźć się w lesie, niż zostać na otwartej przestrzeni z trzaskającymi dookoła piorunami. W tym czasie porządne trzy ulewy były już za nami. Przy pierwszej zapierało dech w piersiach, natomiast kolejne nie robiły już takiego wrażenia. Biegacze zakładali i zdejmowali kurtki, ale ja stwierdziłam, że i tak nie ma to najmniejszego sensu, wolę sobie zostawić ją suchą, w razie, gdyby była potrzebna później. Zaczęły się kolejne podejścia, nie były one tak straszne, gdyż już znane. Bardzo się ucieszyłam, gdy na zegarku pokazało półmaraton poniżej 3h, choć wiedziałam, że tak naprawdę nic ostatecznie to nie przesądza, bo przede mną nadal ponad 30 km, ale był to dobry bodziec. Na Raczę wdrapałam się dość szybko, a więc połowa trasy była już pokonana. W tym czasie zjadłam dwa żele i trochę suszonych owoców – moreli i rodzynków. Niestety musiałam zatrzymać się na dłuższy postój, tracąc ok 10 minut w Schronisku na Wielkiej Raczy. Gdy wyszłam ze schroniska zrobiło mi się zimno, więc starałam się przyspieszyć. W trakcie postoju zdążyłam wyjąć sobie krakersy, nie miałam ochoty na nic słodkiego, a czułam, że zaczynam robić się głodna. Zjadłam ich trochę, szybko wrzuciłam resztę do plecaka i popędziłam przed siebie. Wiedziałam, że trasa do Przegibka jest dość płaska i można się na niej nawet fajnie rozpędzić. Mijałam kilka osób, z kilkoma biegłam do samego punktu żywieniowego na Przegibku. Błoto było spore, ale nie doskwierało mi jakoś szczególnie, dopiero później dostało się pod skarpetki i uciskało stopy. Widziałam jak kilka osób zażyło prawdziwej błotnej kąpieli, ja na szczęście trzymałam się w pionie, mimo kilku zachwiań i wykręceń kostki. Do Przegibka dotarłam szybko, co mnie cieszyło, ponieważ przede mną zostało już tylko 16km. Na postoju wcisnęłam w siebie drożdżówkę, choć nie miałam za bardzo ochoty, ale rozsądek podpowiadał, że trzeba. Stoły były wypełnione samymi pysznościami: owoce, orzechy, drożdżówki i JAGODY ZE ŚMIETANĄ! Gdybym nie biegła na pewno zjadłabym wszystko!

Na Przegibku odbyłam drugi dłuższy postój. Po nim ruszyłam w nieznane. Rycerzowej nie znałam, ponieważ będąc w górach na rekonesansie ją ominęłyśmy. Trening skończyłyśmy na Raczy, natomiast drugi dzień zaczynałyśmy na Przełęczy Przysłop. Zaczął się więc najbardziej tajemniczy odcinek trasy. Wiedziałam, że gdy nie ma mgieł są przepiękne widoki. Mi się jednak podobał deszczowy klimat, nadawał on biegowi aurę mistycyzmu i tajemniczości. Na Rycerzową dotarłam bez większych kryzysów, nogi były jeszcze w dobrym stanie. To chyba zasługa treningu, w trakcie którego uczyłam się pracować na zmęczeniu. Na rozejściu tras, na pytanie, jaką trasę wybieram, mimo wszystko, z pełnym przekonaniem i uśmiechem na ustach powiedziałam KRÓTKA! Dostałam cudną czerwoną pamiątkową opaskę, którą będę z dumą nosić. Pomyślałam także o Klarze, która pewnie lada chwila skręcała w drugą stronę. Po Rycerowej szybko dostałam się na Jaworzynkę, starając się cały czas biec, gdzie tylko się dało. Z jednej strony chciałam już być na mecie, a z drugiej pojawiła się nić nadziei, że może uda się złamać 8h. Liczyłam, że 5km będę pokonywać w godzinę, a 10 w dwie. W końcu dotarłam do tablicy informacyjnej o Parku Krajobrazowym Muńcoł, więc wiedziałam, że jeszcze słynne trzy podejścia pod niego. Problem polegał tylko na tym, że nie wiedziałam czy spodziewać się mniejszych czy większych podejść – naliczyłam ich chyba z pięć :D Bo liczyłam każdą jedną górkę i góreczkę. Gdy już miałam nadzieję, że to koniec, tak jak pisali organizatorzy, zza krzaków wysuwało się kolejne podejście. Na szczęście wkrótce zobaczyłam tabliczkę, która wywołała mój uśmiech „teraz już tylko z górki”. I choć wiedziałam, że to „z górki” wcale nie będzie takie łatwe, na sercu było lżej. Garmin wskazywał coraz bliżej 50km, co chwilę pikał, że bateria już słaba i prosiłam go ładnie, by wytrzymał do końca. Tuż po 50km postanowił rozładować się na amen. Wiedziałam jednak, że mam szansę złamać 8, ale zostało mi naprawdę niewiele czasu, którego nie mam już jak kontrolować. Miałam około 24 minut na pokonanie 3 km po niełatwym dla nóg, które miały w skarpetach pełno błota, terenie. Biegłam, wspierając się kijkami, choć czasem utrudniała to wysoka trawa i wąska ścieżka. Gdy wybiegłam na ostatnią prostą – ulicę w Ujsołach, w Kościele zaczął bić dzwon na godzinę 12:00. Wiedziałam, że mam szansę zmieścić się poniżej 8 godzin, zwłaszcza, że ruszaliśmy chwilę po 4, za co byłam wdzięczna PKP! Nogi były już ciężkie. Zawsze tak mam, gdy wybiegam na asfalt z terenu. Woli walki zostało niewiele, ale powiedziałam sobie, że nie ma chodzenia! (Jak to mówi mój trener „Rzygaj, ale biegaj” :D). Pojawia się skręt z ulicy, widzę wspaniałych kibiców, staram się wszystkim bardzo dziękować za to, że są. Docenić ich! To kibice są najwspanialsi. To oni stoją wiele godzin, marzną i czekają na swoich najbliższych lub nieznajomych. Wbiegam na mostek, widzę „uwaga, cholernie ślisko”, ale już ślisko nie jest, wszystko zdążyło w te 8h wyschnąć. Przekraczam metę, tam Magda i Krzysiek Dołęgowscy. Przybijamy piątki. Patrzę na zegar. Udało się!!!!!! 7:56:07.

W tym czasie dostałam również smsa od Agaty, że Klara jest już na długiej trasie. Bardzo się ucieszyłam!

Popędziłam do szkoły trochę się obmyć i przebrać, a ponieważ robiło się zimno, szybko udałam się na posiłek regeneracyjny. Następnie pojechałam do Rycerki, aby się umyć, napić ciepłej herbaty i czym prędzej wróciłam na metę, aby witać kolejne osoby i czekać na Klarę. Wspaniale było widzieć finiszujących biegaczy, na których czekają małżonkowie, dzieci, rodzicie, przyjaciele.

GPS Klary czasem się zawieszał, więc do końca nie wiedziałam, kiedy może się ona pojawić na mecie, stresowałam się, aby jej nie przeoczyć. Na szczęście później działał bez zarzutów. Jaka była moja radość, gdy zobaczyłam jej zbliżającą się sylwetkę. Klara to wspaniała i silna kobieta, o niezłomnej woli walki. Jej się należą wielki brawa i gratulacje. Cieszę się z jej sukcesu, chyba bardziej niż z mojego!

Po Wawrzyńcu

Co mi zostało po Wawrzyńcu? Spuchnięte stopy i kostka. I trudny powrót do rzeczywistości. Po raz kolejny zostawiłam w tych górach serce. Co dalej? Sama nie wiem… Trzeba wyznaczyć sobie jakieś cele, by znów móc zacząć czymś żyć.

Na koniec, dziękuję wszystkim zaangażowanym w organizację biegu, kibicom, obsłudze Schroniska na Przegibku, serwującej wyśmienite rarytasy! Wszystko smakowało lepiej niż w najlepszej restauracji!

Dziękuję Klarze, za wiele wspólnych chwil w trakcie przygotowań, Wawrzyńca i po nim.

Dziękuję Agacie, za to, że była od 4:30 z nami! Do samego końca! Szkoda, że zabrakło Cię na Rycerzowej. Za rok wrócisz z nami!

Dziękuję moim wspaniałym Chłopakom – mężowi i synom. Za cierpliwość, gdy ciągle byłam na treningu, za umożliwienie wyjazdów i całego tego szaleństwa. Dziękuję za to, że jesteście, mnie wspieracie i wierzycie we mnie!

Dziękuję!