Dwuosobowa sztafeta maratońska – kilka lat temu gdzieś przeczytaliśmy z Marcinem o takim biegu i pomyśleliśmy, że kiedyś w takim czymś wystartujemy. Na czym to polega? Dwie osoby biegną maraton, (ale nie biegną całej trasy razem – każdy biegnie półmaraton) i osiągają jako drużyna wspólny wynik. Fajne, prawda?

Jakoś wczesną wiosną udało nam się znaleźć właśnie taki bieg w Budapeszcie. Piękne miasto, a że jeszcze razem nas tam nie było, to stwierdziliśmy, że się zapisujemy. Bezpośrednie loty Poznan-Budapeszt ruszają niestety dopiero pod koniec października, ale udało nam się znaleźć bardzo wygodne połączenie samolotem z Poznania, przez Frankfurt nad Menem. Z domu ruszyliśmy w sobotę, po szóstej rano, w centrum Budapesztu byliśmy już chwilę po godzinie jedenastej. Bezpośredni autobus z lotniska jedzie do samego centrum około czterdzieści minut. Wszystko poszło sprawnie i wygodnie. Nocleg znaleźliśmy na Airbnb (piszę o tym, bo było to wyjątkowo fajne i przytulne mieszkanie), na start mieliśmy trochę ponad kilometr, do centrum podobnie. Bardzo dobra lokalizacja. 

Po dobrej kawie i śniadaniu, zostawiliśmy bagaże w mieszkaniu i poszliśmy odebrać pakiet startowy. W sobotę było sporo biegów towarzyszących (różne dystanse), więc mieliśmy okazję zobaczyć finisz któregoś z nich. Samo expo było przyjemne, inne niż zwykłe. W sumie nawet nie wiem, czy nazwać to expo czy nie. Było tam chyba tylko jedno stoisko ze sprzętem biegowym, poza tym namioty sponsorów. Dużo tam było jedzenia do spróbowania – jakieś batoniki, mleka roślinne, jogurty, chipsy warzywne i takie tam. 

Pakiet odbierało się w dużym namiocie, u nas bez kolejki wszystko poszło bardzo szybko. Co prawda dziewczyny wydające nam pakiet miały problem z angielskim, ale inna pani w punkcie informacyjnym umiała odpowiedzieć na nasze pytania. W naszym pakiecie były dwie całkiem niezłe koszulki biegowe, pas na numer startowy (o tym później), dwa batony, żele chłodzące i jeszcze jakieś ulotki. Brakowało nam tylko mapy trasy, ale poradziliśmy sobie oglądając ją w internecie.

Ponieważ chcieliśmy w sobotę zrobić lekki rozruch (ja w tygodniu byłam trochę przeziębiona, straciłam m.in. głos) pobiegliśmy zobaczyć miejsce, w którym będzie strefa zmian dla sztafet dwuosobowych. Chciałam zobaczyć to miejsce wcześniej, by dokładnie wiedzieć, dokąd muszę następnego dnia dotrzeć sama. Jak zwykle połączyliśmy to bieganie z małym zwiedzaniem, zjedliśmy makaron i wróciliśmy do mieszkania. Czułam się kiepsko (bolała mnie głowa) i chciałam się jak najwcześniej położyć i wygrzać. Na szczęście sen to najlepsze lekarstwo, więc rano czułam się już o niebo lepiej. Głosu nadal nie było, ale głowa już była ok, więc oceniłam, że mogę pobiec. Poza tym beze mnie nie było by przecież tej sztafety… 

W niedzielę wstaliśmy około godziny siódmej. Na start mieliśmy blisko, nie musieliśmy korzystać z depozytu (ja zabrałam plecak z rzeczami, aby Marcin mógł od razu po biegu się przebrać), więc nie było potrzeby zrywania się skoro świt. Zjedliśmy lekkie śniadanie – buły z dżemem – i godzinę przed startem ruszyliśmy w drogę. Jak to często bywa, na ulicach i chodnikach widać było głównie biegaczy. Zawsze bardzo mi się to podoba, dodaje biegowego klimatu. 

Poranek był rześki, popołudniu temperatury miały przekroczyć dwadzieścia stopni i tak też było. Świeciło słońce i jak ja ruszałam na trasę (około godziny dziesiątej), to było już naprawdę ciepło. Czy mieliśmy jakieś założenia na ten wspólny maraton? TAK, ZŁAMAĆ TRZY GODZINY! Wiem, że raczej nigdy sama nie osiągnę takiego wyniku, dlatego chcieliśmy spróbować zrobić to razem. Z super wynikami Marcina i moim poprawnym półmaratonem było to do zrobienia. ;) 

Maraton w Budapeszcie nie jest wielkim biegiem, z tego co kojarzę, maratończyków było około pięć tysięcy. Poza tym startowały sztafety czteroosobowe, dwuosobowe i był też dodatkowy dystans- trzydziestka. Ciekawe, z czymś takim się jeszcze nie spotkałam. Wszyscy (oprócz tych z trzydziestki, oni startowali na dwunastym kilometrze trasy) startowali razem, czyli Marcin zaczął bieg razem z resztą maratończyków. Ja w tym czasie szłam wzdłuż trasy, aby dotrzeć do mojego punktu zmian. Znajdował się on cztery kilometry od startu, mogłam więc do niego w miarę spokojnie truchtać. Miałam ponad godzinę. Co fajne, po mojej prawej stronie, wzdłuż rzeki, cały czas biegli maratończycy. Na pierwszym kilometrze spotkałam Marcina, na około szóstym Darię, która biegła pełen dystans (pozdrowienia!). Potem jeszcze raz zobaczyłam Marcina, już na jego ósmym kilometrze. Na punkt zmian dotarłam bez problemów i miałam jeszcze sporo czasu do mojego startu. Kibicowałam w tym czasie maratończykom i rozgrzałam się, choć tak naprawdę było już bardzo ciepło. 

Strefa zmian była na dwudziestym drugim kilometrze trasy, co znaczy, że nie miałam do przebiegnięcia pełnego półmaratonu. Była ona podzielona na pięć stref (podział według numerów startowych), dzięki czemu wiedziałam, gdzie mam się ustawić. Nie było chaosu, ale pewnie też dlatego, że byłam jedną z pierwszych w strefie. W ogóle jakie to emocje! Nerwowo wypatrywałam Marcina, aby go nie przegapić (no dobra, to byłoby trudne), i było to trochę stresujące. ;) 

Pojawił się na horyzoncie! Marcin naprawdę super pobiegł i zrobił nam dużą przewagę, wymieniliśmy się numerem startowym (organizatorzy fajnie to rozwiązali – mieliśmy pas startowy, a na nim numer z czipem, wystarczyło tylko go przepiąć) i teraz zaczęła się moja część.

Czekając na Marcina widziałam maratończyków, ruszając wiedziałam, że jestem PIERWSZĄ KOBIETĄ na trasie. Jejku, jakie to było ciekawe i zabawne doświadczenie. Oczywiście nie byłam pierwszą maratonką (te były jeszcze za mną, Marcin je wyprzedził), ale myślę, że sporo kibiców tak właśnie myślało. Momentami doping miałam niesamowity. Ludzie krzyczeli coś do mnie po węgiersku, klaskali. Przede mną było też niewielu panów. W tym biegu nie biegłam w tłumie. Większość trasy pokonałam sama, widząc innych biegaczy jedynie na horyzoncie. Kolejne ciekawe doświadczenie, dawno już takiego (ulicznego) półmaratonu nie było, w którym biegnę praktycznie całą trasę sama.

Pierwsze kilometry biegłam cały czas wzdłuż rzeki, ale czułam już, że oddalamy się trochę od centrum, bo widoki robiły się coraz mniej atrakcyjnie. Tak jak pisałam, momentami nie było też żadnych kibiców.

Jakoś chyba na dwudziestym siódmym, może ósmym kilometrze wyprzedziła mnie pierwsza kobieta, ta faktycznie pierwsza. ;) Miała obok siebie wsparcie na rowerze i pruła przed siebie. Druga i trzecia też mnie wyprzedziły (nic dziwnego, one biegły szybszym tempem ode mnie), dzięki temu miałam kogoś na horyzoncie. Kolejne kilometry wcale nie były łatwe, nie dość że czekało mnie tutaj kilka podbiegów (mosty), to jeszcze spory kawałek po kostce brukowej. Na szczęście chwilę po tym wbiegaliśmy na Wyspę Małgorzaty – piękny zielony kawałek trasy. 

W międzyczasie zrobiło się naprawdę ciepło, słońce grzało coraz mocniej. Jednak myśl o tym, że biegnę nie tylko na swój wynik bardzo pomagała i motywowała, serio. Nie mogłam przecież zepsuć naszego łamania trójki! 

Po wybiegnięciu z wyspy wracaliśmy znowu nad rzeką, tym razem po drugiej stronie i niestety mocno pod wiatr. Nadal cały czas biegłam „sama”, nie miałam więc nikogo przed sobą za kim mogłabym się schować. Tempo trochę spadło, ale trzy kilometry trzymałam na tyle, na ile mogłam – 4:45, 4:45, 4:45. Umówiłam się z Marcinem, że dwa kilometry przed metą będzie na mnie czekał, abyśmy mogli wbiec na nią razem. Na szczęście pojawił się wcześniej, co bardzo mnie ucieszyło. Zaczął opowiadać o swojej połówce, dzięki czemu nie koncentrowałam się na biegu. Kiedy wbiegliśmy na ostatni most, wiedziałam że przed nami już malutko, do tego trochę z górki. Doping momentami nadal miałam taki, jak pierwsze kobiety. Zresztą jeżeli dobrze myślę, to faktycznie wyprzedziły mnie tylko te trzy panie. Nie wiedziałam wtedy, jaki mamy czas. Podczas całego biegu niewiele spoglądałam na zegarek. Widziałam tylko średnią danego kilometra (łapałam je ręcznie na zegarku), nie wiedziałam więc, jaką mam średnią całości oraz jaki jest czas. Ale Marcin podpowiadał, że jest dobrze i damy radę.

Ostatni kilometr udało się pobiec jeszcze szybciej, zapas sił był. Finisz był super, a czas jeszcze fajniejszy. Udało nam się wspólnie złamać te trzy godziny i to z całkiem ładnym zapasem – 2:54:14 to czas naszej sztafety, wow! 

Wyszło na to, że byłby to też mój najszybszy półmaraton… gdybym tylko przebiegła dystans półmaratonu. Tak jak już wspomniałam, u mnie kilometrów wyszło trochę mniej, według zegarka 20,23 km w czasie 1:33:28. Myślę, że bez problemu utrzymałabym jeszcze przez kilometr takie tempo, co dałoby mi życiówkę na tym dystansie. Tak czy inaczej super się ucieszyłam, że udało się trzymać tempo i wspólnie zrealizować to, co sobie założyliśmy. Brawa dla nas!

Co zabawne, na mecie otrzymaliśmy kartkę z informacją, że prawdopodobnie będziemy nagradzani i mamy się niedługo pojawić przy głównej scenie. Za metą dostałam dwa medale – dla Marcina i dla siebie, każdy otrzymał również torbę z prowiantem (dużo picia, jakieś krakersy, batony, owoce, chipsy i piwo bezalkoholowe). Pogoda dopisywała, więc usiedliśmy na słońcu i czekając na dekorację opowiedzieliśmy sobie, jak się biegło. W międzyczasie pochodziliśmy również po wszystkich stoiskach i spróbowaliśmy chyba wszystkiego, co było do spróbowania.

Faktycznie chwilę po godzinie trzynastej zaczęła się dekoracja sztafet. Najpierw sztafety damskie, potem męskie, na końcu mieszane. Okazało się, że ZOFFEE TEAM zajęła TRZECIE MIEJSCE wśród mixów (drugie miejsce przegraliśmy jakieś pięćdziesiąt metrów przed metą, kiedy to wyprzedził nas jeden pan. Straciliśmy do nich całe dwie sekundy…ale to nic. I tak nie spodziewaliśmy się jakiejkolwiek wygranej, a tu taka niespodzianka!). Konferansjer mówił tylko po węgiersku, wiec nie zrozumieliśmy ani słowa, ale miło było stanąć wspólnie na podium i to na zagranicznym biegu! :D  

Dostaliśmy dwa pucharki (dlaczego one są zawsze takie brzydkie?) oraz bony na 10 000 HUF (to jakieś 130 PLN) do sklepów spożywczych SPAR (główny sponsor). Miła nagroda, którą oczywiście wykorzystaliśmy przywożąc do Poznania sporo węgierskich smakołyków. 

****

Podsumowując to był naprawdę udany weekend. Nie tylko ze względu na bieg, ale również ze względu na miasto. Jeżeli nie byliście jeszcze w Budapeszcie, to korzystajcie z bezpośredniego połączenia z Poznaniem i wybierzcie się tam. Moim zdaniem to świetne miejsce na weekendowy wypad. Dużo tam ładnej architektury, zieleni, miejsc do zwiedzania. Można fajnie pobiegać, napić się dobrej kawy i dobrze zjeść. 

Sam bieg też bardzo polecam. Organizacyjnie było wszystko bardzo dobrze, nie mam żadnych zastrzeżeń. Daria również chwaliła, a ona biegła cały maraton, więc jest to ciekawa opcja na zagraniczny maraton.