Maraton w Berlinie zawsze uważałam za topowy maraton w Europie. Biegłam tam już cztery razy – w 2012, 2013, 2017 no i tydzień temu. 


Skąd zatem w ogóle pomysł, aby kolejny raz tam pobiec? Odpowiedź jest dość prosta. Po tym, jak zaliczyliśmy jesienne majorsy – Nowy Jork (2022) i Chicago (2023) pomyśleliśmy, że warto byłoby wrócić do Berlina. Płaska trasa, blisko Poznania no i … pięćdziesiąta edycja biegu! Takie jubileusze zawsze zapadają w pamięć, więc postanowiliśmy się zapisać. Piszę zapisać, ponieważ my z naszymi wynikami nie musieliśmy brać udziału w losowaniu (dla przypomnienia – w 2012 i 2013 roku zapisałam się normalnie, bo wtedy jeszcze nie było losowania, w 2017 dostaliśmy się z Marcinem oboje z losowania). Od razu kiedy dostaliśmy potwierdzenie, że jesteśmy na liście zarezerwowaliśmy hotel, bo pamiętałam, że bywają z tym problemy. 


Mój wiosenny maraton w Londynie był dla mnie dużym przeżyciem (relację znajdziecie tu) i mam wrażenie, że dopiero co tam byłam, a nagle lato minęło i czas było wyruszyć na kolejny bieg. Treningi pod Berlin szły ok, ale inaczej niż do Londynu. Po pierwsze sezon letni jest dla nas (zawodowo) zawsze bardziej intensywny, poza tym samo życie latem jest intensywne. Długie dni, dużo aktywności, człowiek aż chce czerpać garściami z lata. Teoretycznie biega się łatwiej, a jednak przy tropikalnych temperaturach bywa też bardzo trudno. Starałam się jednak realizować wszystkie treninig. Czasami wymagało to wczesnej pobudki, aby zdążyć pobiegać przed pracą i upałami, czasami lataliśmy po parku, gdy słońce już zaszło. Nie wszystko zrobiłam w 100% (ale nie o to też chodzi), niemniej jednak myślę, że poszło mi całkiem nieźle. W sierpniu zrobiliśmy sobie miesiąc wolnego. Byliśmy na Mazurach, w Toskanii, w Dolomitach a na koniec w Sztokholmie na półmaratonie. Toskania i Dolomity to nie są może idealne miejsca na trenowanie pod płaski maraton, niemniej jednak uważam że fajnie sobie poradziliśmy. W Toskanii znaleźliśmy świetną trasę na niedzielne longi oraz stadion do szybszych treningów. Podobnie w Dolomitach. Nie były to może perfekcyjne warunki pod trenowanie, ale bieganie i wyniki to naprawdę nie jest najważniejsza część mojego życia. ;) Wspomniany przeze mnie półmaraton w Sztokholmie też był bardziej dodatkiem do wyjazdu, niż głównym jego celem. Chcieliśmy gdzieś pobiec jesienią połówkę, chcieliśmy też w końcu razem zwiedzić Sztokholm. Skoro okazało się, że bieg jest w połowie września, to wybór padł właśnie na ten start. To nic, że było nadzwyczajnie upalnie jak na Szwecję i że trasa była naprawdę „górzysta”. Wynik był o kilka dobrych minut gorszy od życiówki, ale uznałam, że to świetny trening przed maratonem. 


WEEKEND MARATOŃSKI


Do Berlina wyruszyliśmy w sobotę o 6:00 rano. Chcieliśmy od razu odebrać pakiety, o 11 mieliśmy zaplanowany rozruch, a wiedząc że na granicy z Niemcami wróciły kontrole postanowiliśmy dać sobie trochę więcej zapasu. Podróż minęła bardzo sprawnie, pod expo dojechaliśmy już o 8:30. Przed wejściem (otwierali dopiero o 9:00) stała już naprawdę pokaźna kolejka, której szczerze mówiąc się nie spodziewałam. Na szczęście te pół godziny minęło dość szybko, a sam odbiór poszedł całkiem sprawnie. Co prawda spodziewałam się nieco lepszej organizacji – w końcu „Ordnung muss sein” – bo co chwilę tworzyły się niepotrzebne kolejki. Najpierw musieliśmy pokazać kod qr z numerem startowym (pierwsza kolejka), potem musieliśmy podejść aby dostać opaskę na rękę (druga kolejka i nie do końca wiem, po co była ta opaska, nikt jej nie sprawdzał), a potem jeszcze podejście po pakiet. Tu szło wszystko dość sprawnie, bo okienek było dużo, a ludzi jeszcze nadal mało. Obeszliśmy całe expo. Obejrzeliśmy ciuchy, kupiliśmy żele Maurten (te były również rozdawane na trasie), ja kupiłam sobie jeszcze książkę i w sumie od razu kierowaliśmy się do wyjścia. Całość (bez stania w kolejce przed otwarciem) zajęła nam mniej niż godzinę. Myślę, że to całkiem ok wynik. Od razu po pojechaliśmy do naszego hotelu. Nasz pokój jeszcze nie był gotowy, dlatego przebraliśmy się w samochodzie i ruszyliśmy na rozruch organizowany przez berlińską grupę biegową Berlin Braves i Nike Berlin. Co zabawne, okazało się, że całość odbywa się jakieś 800 m od naszego hotelu. Biorąc pod uwagę jak wielkie jest to miasto, to dobrze wybraliśmy hotel (to nie było planowane, najpierw był hotel, potem info o rozruchu ;)). 


Atmosfera była od samego początku bardzo fajna. Głośna muzyka, mnóstwo ludzi i słońce. Każdy dostał też koszulkę, niestety dla nas czekały już tylko te w rozmiarze XL. A szkoda, bo fajna biegowa koszulka. Można było również wypożyczyć buty Nike i w nich pobiegać (wśród modeli był np. najnowszy Alphafly 3, wow!). Zostaliśmy podzieleni na grupy. Każda biegła takim samym tempem ale chodziło o to, by rozładować trochę ten tłum. Ruszyliśmy razem z pierwszą grupą, ale po niecałym kilometrze na chwilę się oderwaliśmy i pobiegliśmy sobie inną trasą. Po powrocie na biegaczy czekały kawa, ciasto i izotoniki. Można było wziąć sobie tabliczki do kibicowania, nadal można było testować buty. Marcin, który nie miał okazji biegać w najnowszych Alphafly przetestował oczywiście ten model. Ja w sumie nie chciałam nic testować, a teraz żałuję że nie sprawdziłam nowych Nike Pegasus Plus. Wydają się fajnym, dynamicznym butem do szybszych treningów. Po rozruchu poszliśmy na makaron, jako że zdążyliśmy już trochę zgłodnieć. Znaleźliśmy kameralną włoską knajpę z dobrym, prostym makaronem. Plusem Berlina jest to, że znamy miasto i często w nim bywamy, więc nie czułam „presji”, że musimy iść coś zwiedzać. I tak pochodziliśmy trochę, aby zobaczyć okolice hotelu, byliśmy na kawie, na zakupach (kupiliśmy pieczywo na śniadanie w niedzielę), ale dużo czasu spędziliśmy na relaksie w hotelu i ładowaniu węglowodanów. 


W sobotę byłam spokojna i w sumie niewiele myślałam o biegu. Próbowałam obmyślić strategię, ale jakoś mi to nie szło. Naprawdę nie wiedziałam, jak mam biec. ;) Wieczorem obowiązkowo przygotowaliśmy sobie wszystko na start – nie ma nic gorszego, jak robienie tego o poranku, w stresie. A tutaj logistyka jest dość skomplikowana, bo trzeba przygotować sobie wszystko na start (strój oraz żele), zestaw do depozytu oraz strój do wyrzucenia na starcie. Kiedy to było zrobione mogliśmy pójść spać. Zasnęłam chyba chwilę po godzinie 22:00. I choć noc nie była najlepsza, to obudziłam się kilka minut przed budzikiem, który nastawiony był na godzinę 6:00. Na śniadanie maratoński klasyk, czyli biała bułka z żółtym serem oraz część słodka, czyli z konfiturą truskawkową lub masłem orzechowym. Przyznam, że rano poczułam lekki stres i średnio chciało mi się jeść. Wpychałam te buły w siebie wiedząc, że muszę. 

Gotowi i spakowani ruszyliśmy na start chwilę po godzinie 7:00. Pogoda była dobra, bo świeciło słońce, ale było dość chłodno i wietrznie (rano 5 stopni, co było pierwszym takim chłodnym porankiem od dawna). Przeszliśmy kawałek spacerem – lubię rozruszać nogi – a potem podjechaliśmy kilka stacji S-Bahną. Warto dodać, że w tym roku od czwartku do niedzieli komunikacja miejska była dla biegaczy darmowa. 

To był typowy maratoński poranek, bo na ulicach widać było tylko biegaczy. Lubię ten klimat, kiedy biegacze opanowują ulice miasta. Całe „miasteczko biegowe” było dostępne tylko dla osób startujących. Aby wejść musieliśmy pokazać numer startowy. My na miejsce dotarliśmy około 7:45, więc mieliśmy półtorej godziny do startu. Wydaje się sporo, ale biorąc pod uwagę wielkość imprezy i rekordową liczbę uczestników (ponad 58 000 osób!!!) wcale nie było to dużo czasu. Trochę się pokręciliśmy tu i tam, zjedliśmy banana, poszliśmy oddać depozyt i powoli zaczęliśmy się rozgrzewać. W pewnym momencie postanowiliśmy iść już w stronę stref startowych i muszę powiedzieć, że tam zaczęło się robić naprawdę źle. Czasu do startu było dużo, ale już wtedy tworzyły się ogromne kolejki. W zasadzie to była jedna wielka masa ludzi próbująca dostać się do strefy. Straszne. Było tak ciasno, że nawet nie wyciągałam telefonu, aby zrobić zdjęcie. Bałam się, że telefon mi wypadnie i nie znajdę go w tym tłumie. Starałam się nie zgubić też Marcina. Szliśmy za tą masą, choć przyznam że nie miałam pojęcia, czy my w ogóle dobrze idziemy. Samo oznakowanie było bardzo słabe. Na taką liczbę uczestników informacje powinny być na wielkich tablicach tak, jak było to chociażby w Londynie. Kiedy doszliśmy w końcu do rozwidlenia na poszczególne strefy startowe musieliśmy się z Marcinem pożegnać. On szedł do strefy A, ja aż do C. Nie lubię momentu, w którym się żegnamy. Czuję się wtedy wyjątkowo samotnie. Pożegnaliśmy się, zjedliśmy jeszcze na pół jeden żel i ruszyłam za tłumem do strefy C i D. Znowu nie do końca wiedziałam dokąd mam iść, aż nagle weszłam na wielką, zakorkowaną kolejkę ludzi. Nie ruszało się nic. Staliśmy ściśnięci jak sardynki w puszcze, a dodam że to nawet nie była jeszcze nasza strefa, a samo dojście do niej. Staliśmy tak dobre kilka minut, nic nie poszło do przodu, dlatego kiedy zobaczyłam że ludzie przeskakują przez barierki, postanowiłam zrobić to samo. Nie jestem wysoka, więc nie było to wcale takie łatwe i cieszę się, że nic sobie nie naciągnełam. Ale muszę powiedzieć, że strasznie wyprowadziło mnie to z równowagi. Zero spokoju i koncentracji na starcie, a zdenerwowanie kiepską organizacją i tym dzikim tłumem. Nie lubię stać w tak wielkim ścisku, czuję wtedy lekką klaustrofobię, nie wspominając już o tym, jakie to jest niebezpieczne… W pewnym momencie nareszcie się trochę rozluźniło i zobaczyłam że jestem „już” przy wejściu do strefy. Chciałam przedostać się przednim wejściem (zawsze to bliżej strefy B i startu) ale ta była tak zabita, że postanowiłam wejść tylnym wejściem, które było trochę luźniejsze. Miałam nadzieję, że stojąc już w strefie będę mogła przejść trochę do przodu. Niestety NIC Z TEGO. Ludzi było mnóstwo. Stali obok siebie ramię w ramię i nikt nie zamierzał mnie przepuścić. Muszę powiedzieć, że było to dość frustrujące, całe to wejście do strefy. Kilka minut przed startem lubię się wyciszyć, a tym razem było to po prostu niemożliwe.


Start zaplanowany był na 9:15. O tej godzinie startowały strefy A, B i C, czyli moja. Dwie minuty przed startem zaczęłam zdejmować bluzę i folię, którą wzięłam ze sobą, aby nie marznąć. Ciężko było te rzeczy zostawić przy barierce, bo nie mogłam się do niej przecisnąć. Co za frustracja. Po mojej lewej stronie stał wielki telebim transmitujący linię startu, dlatego położyłam moje ciuchy tam z boku. Nie chciałam zostawiać ich pod nogami, aby nikt się nie potknął. Myślałam, że lada moment wystartujemy, a okazało się, że moja strefa jednak jeszcze nie biegnie. Wystartowaliśmy aż OSIEM minut po strzale startera… 
Kiedy minęłam linię startu pomyślałam sobie, że przede mną kolejne niedzielne wybieganie, tylko tym razem trochę dłuższe. Nie byłam już nawet zestresowana, a bardziej wkurzona całym tym niespokojnym porankiem. Miałam nadzieję, że po pierwszym, może drugim kilometrze (pierwsze były bardzo chaotyczne) będzie już przyjemniej, ale niestety się myliłam. Od początku biegłam w wielkim tłumie. Niesamowite, biorąc pod uwagę szerokie ulice Berlina. Nie mogłam złapać równego rytmu, co chwilę ktoś mi wbiegał pod nogi, co chwilę musiałam kogoś wyprzedzać. Co prawda moje tempo biegu było przez pierwsze naście kilometrów bardzo równe, ale aby to utrzymać musiałam co chwilę przyspieszać, wyprzedzać i cały czas patrzeć przed siebie, aby nie wpaść na kogoś. Muszę powiedzieć, że psychicznie było to bardzo męczące. Kilometry mimo to mijały dość szybko i nie czułam na szczęście zmęczenia. Starałam się łapać wodę na każdym punkcie. Było chłodno, ale świeciło słońce, poza tym to maraton, więc warto od początku dbać o odpowiednie nawodnienie. Na punktach z wodą niestety również panował chaos. Ludzie się korkowali, pchali. Dlatego ja od razu omijałam pierwsze stoły i biegłam do tych końcowych. Czasami wolontariusze trzymali kubeczki w dłoni, czasami trzeba było je łapać ze stołu. Dwa razy chyba punkt z wodą był z dwóch stron ulicy, czasami tylko po jednej. Też trochę irytujące. No ale najgrosze były same kubeczki. Plastik był tak twardy, że nie dało się zrobić tego „dzióbka”, aby wygodnie się napić. Poza tym na ziemi leżało mnóstwo kubeczków, które nie były zgniecione, więc trzeba było uważać, aby się nie wywrócić.  
Żele jak zawsze jadłam na 7,14,21,28 i 35 kilometrze. Tak jak pisałam na początku, my korzystamy od kilku lat z żeli Maurten. Nigdy nie mam po nich problemów żołądkowych, dobrze się przyjmują. Tym razem pierwszy raz było inaczej. Po tym jak zjadłam pierwszy miałam wrażenie, że bardzo wolno spływa mi do żołądka i jakoś wcale nie chce się przyjąć. To chyba na szczęście było tylko takie wrażenie, ale nigdy wcześniej nie miałam takiego problemu. Może to stres związany z tym nerwowym porankiem? Później nie miałam już żadnego problemu, uff. Pomiędzy żelami jadłam też żelki energetyczne GU. Te sprawdziły mi się świetnie w Chicago i Londynie. Smaczne są i lubię coś sobie podjadać w trakcie biegu. Nie wiem ile ich zjadłam, łapałam co jakiś czas, pomiędzy Maurtenami. Energetycznie czułam się bardzo dobrze. 

fot. Jakub Orłowski

zdjęcie Jakub Orłowski

Pierwszą połowę pokonałam szybciej, niż półmaraton w Sztokholmie i pamiętam, że widząc to nawet się do siebie uśmiechnęłam. Niemniej jednak na myśl, że przede mną jeszcze raz taki dystans opanował mnie lekki strach. Czułam się dobrze, ale jednak wydawało mi się to jeszcze bardzo dużo i kilka razy miałam ochotę po prostu zejść z trasy. Nie pytajcie dlaczego, bo sama tego nie wiem. Zakładam, że przez ten ciągły tłum, który mnie bardzo męczył. Na około 23. kilometrze dopadł mnie pierwszy większy kryzys, na szczęście szybko sobie z nim poradziłam. Potem odhaczałam w głowie kolejne cele – byle do 25km, byle do 30 km.. I kiedy w końcu zobaczyłam ten 30. kilometr, to poczułam ogromną ulgę. Z jednej strony to zawsze dość trudny moment, bo zmęcznie jest już spore, ale z drugiej strony wtedy zawsze myślę sobie, że do mety już tylko dyszka. I tak też zaczęłam odliczać. Kilometr później mijałam miejsce, w którym mój Tata pracował, gdy mieszkał w Berlinie. Myślenie o moim Tacie zawsze mi pomaga i wzrusza jednocześnie. Ale dzięki temu zajęłam czymś głowę i nagle pojawił się już kolejny kilometr. Wiedziałam, że muszę jakoś ogarnąć jeszcze te trzy i wtedy będzie już naprawdę z górki. Najtrudniejsze były dla mnie chyba kilometry 20-25 (było tam lekko pod wiatr), na szczęście ostatnie dziesięć kilometrów okazało się o wiele przyjemniejsze i bez wiatru. W końcu zaczęło się też robić trochę luźniej (w końcu!!!), bo coraz więcej osób zaczęło zwalniać, przechodzić do marszu itp. Na około 34. kilometrze przebiegaliśmy obok ulicy, na której z kolei mieszkali moi rodzice. Dużo mam dobrych wspomnień z tym miejscem, więc tu też uśmiechnęłam się w myślach. Wiedziałam, że zaraz skręcimy na Ku’Damm, a potem naprawdę już będzie blisko. 

Nie wiem w sumie gdzie się podziały te kilometry, bo wpadłam chyba w jakiś lekki trans. Doping był tam ogromny, zresztą w sumie ten był całkiem niezły i głośny na całej trasie. Kiedy zobaczyłam znacznik „40” wiedziałam, że jestem w domu. Dwa ostatnie kilometry wydawały mi się już formalnością. Czułam się dobrze. Zmęczenie oczywiście było, ale po raz pierwszy od dawna nie czułam żadnego bólu nóg, czy pośladków. Wiecie, chodzi mi o ten charakterystyczny ból, który pojawia się w drugiej części maratonu (pamiętam, w Londynie poczułam go przebiegając obok naszego hotelu). Ostatnie kilometry w Berlinie są dość „pokręcone”, ale wolę to od długich, niekończących się prostych. No a im bliżej mety, tym więcej kibiców i tym są oni głośniejsi. Tam się już naprawdę dzieje! Wiedziałam, że przede mną ostatni skręt w lewo i zobaczę ją, Bramę Brandenburską. Tak też było. Te ostatnie kilkaset metrów ciągnie się niemiłosiernie, bo choć meta jest już widoczna z daleka, to naprawdę trzeba do niej jeszcze sporo biec. Ale kiedy w końcu poczułam pod nogami niebieski dywan, wiedziałam że to już koniec. Na metę przybiegałam z czasem 3:04:42, to półtorej minuty wolniej niż w Londynie, ale jest to też mój drugi wynik maratoński. 


Byłam szczęśliwa, że dobiegłam, że to już koniec. Pierwszy raz od dawna nie wzruszyłam się nawet na mecie, cały czas twierdzę, że to kwestia tych nerwów na początku. Na mecie dostałam medal (ponoć tych potem zabrakło), torbę z jedzeniem i piciem, i folię którą się przykryłam, zanim dostałam poncho. W tym roku nie wykupiłam depozytu (był dodatkowo płatny, wzięliśmy jeden z Marcinem bo wiedzieliśmy, że jeden nam wystarczy), a jak ktoś nie zdecydował się na depozyt, to mógł odebrać poncho. Niestety również tu zrobiła się wielka kolejka i zanim dostałam to srebrne wdzianko, to musiałam swoje odczekać. Dopiero wtedy spotkałam się w końcu z Marcinem i mogłam odetchnąć, że ukończyliśmy kolejny duży maraton w zdrowiu. 


Na mecie czułam się fizycznie naprawdę bardzo, bardzo dobrze. Nie czułam tej charakterystycznej sztywności nóg, którą zazwyczaj czuję, gdy tylko przekroczę linię mety i się zatrzymam. Nie wiem, czy to zasługa planu treningowego (duży kilometraż), treningu wzmacniającego, czy butów- dla przypomnienia, biegłam w Nike Alphafly 3. Myślę, że wszystko razem wpłynęło na moje samopoczucie. A skoro już o butach mowa, to muszę wspomnieć, że biegło mi się w nich rewelacyjnie. Naprawdę, uważam, że jest to idealny but na maraton. W Londynie biegłam w Nike Vaporfly 3 i choć uważam, że to też jest świetny but, to Alphafly 3 zdecydowanie wygrywa. Co prawda zrobił mi się na stopie pęcherz, ale taki jest urok moich stóp i po każdym maratonie coś tam się dzieje. 


Podsumowując jestem szczęśliwa, że dane mi było po raz kolejny stanąć na starcie kolejnego „Majorsa”. Uważam jednak, że w tym roku Berlin trochę sobie nie poradził z organizacją. Biegaczy było zdecydowanie za dużo. Organizatorzy podali po biegu, że padł rekord świata frekwencji, co oznacza, że było to największy maraton w historii biegów. Na mecie było 54 280 finisherów! To jest naprawdę potwornie dużo. I choć jest to rekord świata, to pytanie czy jest to coś, czym należy się chwalić, skoro organizacja była tak słaba? Wiem, że to nie były tylko nasze odczucia i spostrzeżenia. Jestem bardzo ciekawa, czy organizatorzy specjalnie przyjęli tylu biegaczy, bo chcieli, aby pięćdziesiąta edycja była „wyjątkowa”, czy teraz co roku będą tam takie tłumy. Poczekamy, zobaczymy…. (btw. zapisy na losowanie już otwarte). 
To był mimo wszystko dobry bieg i choć bez życiówki, to jestem zadowolona ze swojej formy. Bieganie maratonu na takim poziomie to dla mnie wielkie osiągnięcie. Pobiegłam obydwa maratony w tym roku z bardzo zbliżonym czasem, co mnie cieszy. Ktoś powie, że się nie poprawiłam i nie przyspieszyłam, a ja mam nadzieję, że ustabilizowałam się na tym poziomie i mogę teraz ruszyć dalej. :))

Chciałabym bardzo podziękować Marcinowi za kolejną wspólną przygodę oraz za cierpliwość i przygotowanie mnie do tego biegu. Mojej Mamie za śledzenie nas na trasie (w aplikacji) i najlepszą opiekę nad Felą. Dziękuję Sklepowi Biegacza za współpracę i wsparcie sprzętowe (Alphafly LOVE!) oraz Soma Medice i Kubie Dukiewiczowi za dbanie o moje ciało. Dziękuję oczywiście każdemu z Was za kibicowanie i miłe słowa!

Na Instagramie padło pytanie, który z maratonów w Berlinie wspominam najlepiej i jeszcze szybko na nie tu odpowiem. Myślę, że każdy maraton był wyjątkowy i każdy na swój sposób wspominam dobrze. Ten z 2012 był wyjątkowy, ponieważ biegłam go pierwszy raz i trasa oraz kibice zrobili na mnie ogromne wrażenie. Rok później biegłam od startu do mety z Magdą i to też było coś fantastycznego. Maraton z 2017 był przepiękny, bo biegło mi się świetnie i poprawiłam wtedy życiówkę o całe pięć minut. A ten, ten był mocno chaotyczny, ale mimo wszystko to jest Berlin, a tam biega się świetnie. 

A już zupełnie na koniec, jeżeli komuś nadal mało, to zapraszam do przesłuchania naszego podcastu, który nagraliśmy tuż po biegu. Link podaję tu.