Wiem, wiem trochę późno ta relacja, ale to był zalatany tydzień, a jak wiecie nie lubię pisać relacji dla samego pisania. Nareszcie znalazłam chwilę czasu, aby napisać Wam o tym, co działo się u mnie w długi weekend. A działo się sporo.
Kocham maj, ale ten był naprawdę wyjątkowy. O moich imieninach już pisałam (jeśli ktoś nie czytał relacji z Ultra Trail Hungary, to zapraszam tu), ale tym razem również urodziny spędziłam w wyjątkowym miejscu z wyjątkowymi ludźmi. O tym właśnie będzie ten wpis. Trochę życiowo, trochę biegowo.
Długi weekend majowy spędziłam w Bieszczadach, w które (wstyd się przyznać) pojechałam pierwszy raz w życiu. Kiedy w październiku ruszyły zapisy na Rzeźniczka (27 km) postanowiłam się na ten bieg zapisać. Wiedziałam, że na Rzeźnika nie jestem jeszcze gotowa, wiedziałam też, że biegnę wcześniej UTH, ale chciałam zobaczyć jak się biega po górach oraz chciałam być w tym czasie właśnie w tym miejscu. Tam chciałam spędzić urodziny i odpocząć od codziennego Poznania.
Na szczęście po moim węgierskim biegu doszłam na tyle szybko do siebie, że nie było żadnych przeciwwskazań, aby wystartować w kolejnym biegu. Decyzja zapadła, jadę! W Boże Ciało, czyli w tym roku również w Dzień Matki oraz moje trzydzieste (!) urodziny, chwilę po godzinie piątej podjechała po mnie biała strzała z różowymi balonikami (pierwsza niespodzianka!). Urodzinowy samochód (spokojnie, baloniki zostały w Poznaniu), urodzinowe nastroje, dobre towarzystwo. Dzięki temu nawet dziesięć godzin w trasie minęło całkiem przyjemnie. Zabawna była ta podróż, poza tym widoki, które nas przywitały wszystko wynagrodziły.
W Cisnej byliśmy jakoś po godzinie piętnastej. Od razu zatrzymaliśmy się w biurze zawodów, aby Grzegorz (ten Grzegorz od sklepu Natural Born Runners ;) ) mógł odebrać swój pakiet na Bieg Rzeźnika. Zostaliśmy też na odprawie dla Rzeźników, a po niej niespodzianka numer dwa – czyli różowy szampan, tort, prezenty i piękne chwile, za które bardzo dziękuję tym, którzy to wszystko zaplanowali. Choć nie świętowaliśmy zbyt długo (czekały nas dwa bardzo aktywne dni), to i tak moje urodziny były naprawdę cudowne. Nie wiem, czemu wszyscy się boją tej trzydziestki. Super jest!
W piątek wczesna pobudka. Mieliśmy ważne zadanie do zrobienia – kibicowanie to jedno, ale przede wszystkim pomoc na przepaku w Smereku (49 km). Już przed siódmą byliśmy w drodze. Wspaniałe widoki od rana, dużo śmiechu i kilka przygód (kontrola Straży Granicznej oraz jazda stopem wśród pił mechanicznych, haha). Bieszczady są piękne, a o poranku, gdy na szlakach jeszcze pusto, jeszcze piękniejsze. Nie mogłam się napatrzeć. Chwilę po ósmej dotarliśmy na miejsce i od razu zaczęliśmy przygotowywać naszą strefę wsparcia (było to specjalnie wyznaczone miejsce, w którym można było pomagać zawodnikom). My czekaliśmy na trzy drużyny: Krasusa i Belę, Grzesia i Żurka oraz Kargola i Pawła. Dotarli do nas w takiej samej kolejności. Pisałam o tym już wielokrotnie, ale kibicowanie to wspaniała sprawa. Kto nie wierzy, niech sam pojedzie komuś kibicować. Wiem, ile doping na trasie potrafi dodać sił, dlatego dobrze jest móc być też z tej drugiej strony i pomóc. To naprawdę piękne emocje. W sumie byliśmy na dwóch punktach, później czekaliśmy na mecie. Chyba nie muszę pisać, co się działo, kiedy na horyzoncie zobaczyliśmy znajome twarze. Świetne chwile, naprawdę.
Po całym dniu kibicowania nadszedł czas, aby skupić się na sobocie i na swoim biegu. Odebraliśmy pakiety, zostaliśmy na odprawie. Ta, podobnie jak start (o tym później) była trochę niejasna i chaotyczna. Nie wiedzieliśmy dokładnie, o której ruszają kolejki, które zawiozą nas na start (o tym też poniżej). Dopiero później wszystko się w miarę wyjaśniło. A, poza tym dowiedzieliśmy się, że dystans biegu nieco się wydłuży. Zamiast 27 kilometrów, będzie ich około 29.
Wieczorne przygotowania poszły dość sprawnie. Plecak spakowany, strój gotowy. Wzięłam ze sobą dużo wody (wiedziałam, że będzie ciepło i będzie ona potrzebna), trzy żele (ledwo wcisnęłam w siebie jeden) i domowe batony, które zrobiłyśmy z Adą. Sobotnia pobudka, choć była wczesna, bo przed godziną szóstą, to nie sprawiła nam wielkiego problemu. Zjadłyśmy śniadanie i ruszyłyśmy pieszo na start. Może powinnam tu dodać, że sam start biegu jest dość nietypowy – wszystko zaczyna się od jazdy kolejką (jest to tzw. start honorowy), która zawozi zawodników na miejsce startu (start ostry). Z Cisnej ruszały trzy kolejki (każdy na numerze startowym miał określony numer kolejki, którą powinien jechać), ja załapałam się na pierwszą. Ruszyliśmy punktualnie o siódmej. Ta podróż miała niesamowity klimat. Ja się w ogóle nie stresowałam biegiem, podziwiałam widoki, miałam dobre towarzystwo, a w wagonie przed nami część zespołu „Wiewiórka Na Drzewie” grała na bębnach. Takiego startu jeszcze nigdy nie miałam. ;)
Gdzieś w środku jakiejś polany pociąg się zatrzymał i wszyscy zaczęli wysiadać. Po kilku minutach dotarliśmy na start. Tam znowu trochę chaosu. „Start za około dziesięć minut” usłyszeliśmy od organizatora. Pierwotnie miało być tak, że wystartujemy w trzech falach (stąd też te trzy kolejki). Tysiąc osób na tych wąskich ścieżkach, to dużo. Taki start miał rozładować ten tłum. W pewnym momencie (te „około dziesięć minut” już dawno minęło) dowiedzieliśmy się, że jednak będą dwie fale, a na końcu (kiedy z tych „około dziesięciu minut” zrobiło się już dwadzieścia) postanowiono, że jednak ruszymy wszyscy razem. Lekki chaos.
Pierwsze dwa kilometry biegliśmy szeroką drogą asfaltową. Udało się wtedy trochę powyprzedzać, co było ważne, by nie trafić później na kolejkę biegaczy. Niestety mimo wyprzedzania kolejki i tak się tworzyły. Dopiero końcowe kilometry były wygodne i można było się rozpędzić bez obaw, że wpadnie się na osobę z przodu.
Jak się biegło? No właśnie pierwsza część była dla mnie dość ciężka. Od początku było mi za ciepło i nie mogłam się wbić w mój rytm. Na szczęście była ze mną Ada, która na tym biegu (pewnie sama do końca o tym nie wiedziała) była moim zającem i to dzięki niej gnałam do przodu. Ścieżki były momentami tak wąskie, że naprawdę tworzyły się spore kolejki. Dwa podejścia były dla mnie wyjątkowo męczące (no dobra, one mnie nieźle upodliły). Na szczęście udało się je pokonać, a było warto, bo było też sporo pięknych widoków. Po mniej więcej połowie poczułam, że nareszcie coś zaskoczyło i w końcu zaczęło się dobrze biec. Największą frajdę miałyśmy na ostatnich kilometrach, kiedy zaczął się zbieg. Momentami był naprawdę stromy. Leciałyśmy z Adą jak szalone wyprzedzając przy tym sporo osób. Ale radość!
Kiedy usłyszałam w oddali hałasy z mety wiedziałam, że to już naprawdę bardzo blisko i dostałam dodatkowych sił. Ostatni zbieg, a potem miałyśmy do pokonania już tylko mały most (na zdjęciu powyżej), którym jeździ kolejka. Oczywiście akurat w momencie, w którym my się pojawiłyśmy, pojawiła się również kolejka (nie ma to jak szczęście). Musiałyśmy chwilę zwolnić i ją przepuścić, ale jak tylko udało się ją wyminąć ruszyłyśmy sprintem na metę. Ten finisz był naprawdę odlotowy.
Na metę wpadłyśmy z czasem 3:47:00. Jestem zadowolona, bo choć nie miałam tu żadnych konkretnych założeń, to chciałam dotrzeć na metę poniżej czterech godzin. I to się udało. Odebrałyśmy medal, ale dla nas to nie był jeszcze koniec. Miałyśmy małe zadanie do wykonania – co roku robię bieg urodzinowy, chciałam zrobić to i w tym. Dlatego też wspólnie z Adą i Marcinem postanowiliśmy dokręcić te ostatnie kilometry, aby wyszła równa trzydziestka. Wyszła, co widzicie na zegarku (widzicie też te czwórki?!).
I to by było na tyle. Tak właśnie wyglądał mój Rzeźniczek. To bardzo fajny bieg, z pięknymi widokami, więc jeżeli szukacie wyzwania na 2017 rok, to śmiało polecam wypad w piękne Bieszczady.
Resztę soboty spędziliśmy już odpoczywając i korzystając z letniej pogody. Wieczorem hamaki, grill i dużo śmiechu z pĄpkinsami i innymi biegaczami. Leżąc tam na tym hamaku, mając przed sobą góry, a obok dobrych ludzi, byłam po prostu szczęśliwa.
Niedzielę spędziliśmy całą w samochodzie – niestety wiele osób wracało, były korki, objazdy i inne. Wracaliśmy ponad dwanaście godzin, ale było warto, naprawdę.
Na końcu, jak zwykle, chciałabym pogratulować wszystkim znanym i nieznanym mi Rzeźnikom (szczególne brawa dla biegających kobiet: Ewelina i Ania oraz Domi i Ania). Poza tym oczywiście szczególne gratulacje dla naszych drużyn: Krasus i Bela zrobiliście kosmiczny wynik. Grzesiu i Żurek, brawa za świetny bieg, mimo kontuzji. Kargol i Paweł, Wy też nie mieliście łatwo, ale dobiegliście. Naprawdę podziwiam i cieszę się, że mogłam Wam wszystkim kibicować i pomóc. Gratuluję Marcie, Oli, Kosi, Magdzie, Ani oraz reszcie znajomym ukończenia Rzeźniczka. Benek, dzięki za wsparcie i przepraszam za mój humor. No i oczywiście last but not least – Marcinowi gratuluję niesamowitego górskiego debiutu (jestem dumna! #mojchlopaktakiszybki) oraz dziękuję za wsparcie i te wszystkie fajne zdjęcia. Adzie dziękuję za kolejny bieg z cyklu #zofiada. Cieszę się na nasze kolejne wyzwania i czekam na kolejne zbiegi!
To był super weekend, trzydziestka jest super i w ogóle życie jest piękne, o!
PS Ponownie dziękuję K+A za opiekę nad zwierzyńcem!
Co można napisać po takiej relacji:
1) Najlepszego (30stka to nowa 18stka)
2) Gratuluję biegu (ja ciągle zbieram się na odwagę aby wyprawić się gdzieś poza asfalt
3) zazdroszczę tych Bieszczad bardzo !
Bardzo dziękuję!
1) To prawda ;)
2) No to dalej, zapisuj się koniecznie! Zobaczysz, że poza asfaltem jest fajnie. Trail is the new asphalt! ;)
3) Jedź, bo piękne są!