Ostatni raz biegłam maraton w Poznaniu w 2015 roku! Niesamowite, to aż cztery lata temu. Skoro już o czwórce mowa, to był to mój czwarty maraton w Poznaniu i przebiegłam go z numerem 4444. ;) Miło mi, że Organizatorzy pamiętają o mojej miłości do tej cyfry.
Decyzję o poznańskim maratonie podjęliśmy jakoś w lipcu. Dawno nie biegliśmy maratonu u siebie w domu, poza tym to jubileuszowa, dwudziesta edycja. Szkoda byłoby przegapić takie święto.
Po moich wiosennych problemach ze zdrowiem (anemia) i dość kiepskim sezonie (oraz maratonie w Sewilli) postanowiłam przede wszystkim powrócić do pełni sił. Od kwietnia zaczęłam suplementację (żelazo i kilka innych potrzebnych witamin), dziękuję Sundose za profesjonalną opiekę nad naszym zdrowiem, to naprawdę dużo daje. Wtedy jeszcze biegałam spokojnie, pierwsze mocniejsze bieganie było w maju, podczas półmaratonu Lwa. Praktycznie bez treningów, a udało się tam pobiec całkiem niezły czas – 1:42 z groszami. W czerwcu nadal było spokojnie, ale już więcej kilometrów. Konkretne treningi do maratonu zaczęłam w lipcu. Po raz kolejny postanowiłam skorzystać z planu treningowego przygotowanego przez Piotra Książkiewicza (tego Pana chyba nie trzeba przedstawiać, to współtwórca słynnego cyklu biegów City Trail). Ten plan po prostu najbardziej mi odpowiadał i wydaje mi się, że zawiera wszystko, co powinno być – spokojne bieganie, przebieżki, długie wybiegania, szybsze odcinki, podbiegi… Tym razem postanowiłam jednak dość mocno posłuchać swojego organizmu. Nie chciałam klepać długich wybiegań bardzo powoli, postanowiłam wplatać w nie kilka(naście) kilometrów tempem maratońskim. Czułam, że taki trening jest mi potrzebny, aby przyzwyczaić się do takiego tempa i poczuć się pewnie. Treningi szły ok. Nie zawsze robiłam wszystko w 100%, ale nie odpuszczałam tych trudniejszych jednostek. Myślę, że ten luz był dobrym podejściem i pomógł mi realizować wszystko z taką radością.
Zaczęłam zauważać postępy, czyli coś czego wiosną nie było wcale (a to wtedy bardzo demotywowało). Biegało się dobrze, lekko i coraz szybciej. Treningi, które kiedyś sprawiały mi problem teraz wchodziły lekko i przyjemnie. No może nie zawsze lekko, bo pracując od wtorku do niedzieli (od 7 do 19) musieliśmy wszystko bardzo dobrze planować i być dobrze zorganizowani. Dziękuję Marcinowi za to, że często mnie motywował. Rzadko miewam z tym problemy, ale nie jest łatwo biegać tempo progowe po całym dniu pracy. Z kolei większość weekendowych treningów musieliśmy robić bardzo wcześnie rano. Prawie zawsze wychodziliśmy na trening przed szóstą, pod koniec przygotowań o tej porze było jeszcze ciemno. A że prawie wszystkie wybiegania robiłam sama (tym razem wyjątkowo ciężko było znaleźć towarzystwo do niedzielnych treningów- dziękuję Zuza za nasze wspólne wybieganie :)) musiałam też zawsze wcześniej zaplanować trasę. Idealna byłaby Rusałka-Strzeszynek-Rusałka, ale nie czuję się komfortowo biegając po lesie sama, szczególnie o poranku. Dlatego też większą część moich wybiegań robiłam w Parku Sołackim na dwukilometrowej pętli rozszerzając ją czasami o większą pętlę po mieście (głównie Winogrady/Cytadela). Brzmi może mało ciekawie, ale po pierwsze miasto w niedzielę rano jest przyjemnie wymarłe, a po drugie klepanie tydzień w tydzień asfaltu na pewno też pomogło przyzwyczaić się do maratonu. Biegając słuchałam podcastów, dzięki temu jakoś ten czas mijał.
W połowie września wzięliśmy udział w jesiennej edycji Forest Run. Wybrałam dystans najkrótszy (dwanaście kilometrów), ale chciałam pobiec ten bieg szybko i potraktować to jako dobry trening. Wyszło niespodziewanie i zaskakująco dobrze, bo pobiegłam o wiele szybciej niż się tego spodziewałam i zajęłam trzecie miejsce open wśród kobiet. Bardzo mnie to ucieszyło. Tydzień później – cztery tygodnie przed maratonem – zrobiłam chyba najbardziej ładujący, a zarazem męczący (głównie głowę) trening. Trzydziestka, którą zrobiłam biegając pętle po Parku Sołackim. Piętnaście pętli to niby nic takiego, ale mogło się zakręcić w głowie. ;) Dobrze, że Marcin biegał w drugą stronę, wszystko mijało jakoś szybciej. Pokonałam ten dystans w bardzo dobrym tempie (prawie maratońskim) bez większego zmęczenia. Tydzień później sztafeta w Budapeszcie (o niej przeczytacie tu), która poszła doskonale, a dwa tygodnie później ostatnie długie wybieganie. Ponad dwadzieścia kilometrów, w które wplotłam dziesięć tempem nieco szybszym niż maratońskie (to nie było planowane, po prostu tak wyszło). To był fajny, ładujący trening. Aha, no i City Trail, tydzień przed maratonem. Postanowiłam zrobić wtedy ostatnie, mocne bieganie. Czułam się dobrze na starcie, a na mecie jeszcze lepiej! Wynik 21:16. Nigdy w życiu nie biegałam tak szybko!
***
No dobra, czas na maraton. W piątek wieczorem odebraliśmy pakiet startowy. W nim m.in. piękna jubileuszowa koszulka i chusta (w tym roku bardzo podoba mi się kolorystyka!), piwo, napój energetyczny i czekolada. A wszystko to spakowane w bawełnianą torbę, która z pewnością przyda się na zakupy. Świetny pomysł! W sobotę rano pobiegaliśmy delikatną piątkę, potem praca do godziny szesnastej. Dobrze mi to zrobiło. Nie miałam czasu na myślenie i stresowanie się startem. Druga połowa dnia była już bardzo spokojna – dużo leżenia i jedzenia. :) Spałam dobrze, obudziłam się wyspana. Rano buła z dżemem i można było ruszać na start. Pojechaliśmy rowerami. Po drodze widzieliśmy już przygotowaną trasę (czternasty kilometr przebiegał właśnie przez Sołacz), powoli pojawiał się lekki stres.
Moja życiówka z Berlina wynosiła 3:35:28. Nie muszę chyba mówić, że marzyło mi się w końcu to magiczne 3:30. Z takim planem stanęłam na starcie. Wszystkie te udane treningi pozwoliły uwierzyć, że to jest do zrobienia. Bałam się trochę pogody (miało być ciepło) oraz trasy (pofałdowana Hetmańska na końcowych kilometrach to nic miłego) no i nie byłam pewna, jak z moją wytrzymałością. Ale postanowiłam spróbować, najwyżej nie wyjdzie.
Po długich namysłach podjęłam decyzję, że zacznę biec z zającami na 3:30. Da mi to komfort psychiczny i nie będę musiała co chwilę nerwowo patrzeć na zegarek. Słowo się rzekło, stałam tuż obok zielonych flag.
To niesamowite, że każdy maraton (mimo, że mam ich już trochę na swoim koncie) nadal wywołuje we mnie tyle emocji. Radość połączona ze stresem i wielką niewiadomą, co to będzie. Usłyszałam start, chwilę potem wystartowaliśmy i my. Pierwsze metry i kilometry były męczące i irytujące. Wielu biegaczy nadal nie nauczyło się, że strefy startowe po coś są. Przecież każdy z nas – nieważne, czy wystartuje ze strefy A, czy ze strefy Z ma do przebiegnięcia taki sam dystans. Stając w nieswojej strefie (zazwyczaj wolniejsi biegacze ruszają z szybszych stref :/) robimy sobie i innym źle. Sobie, bo prawdopodobnie przepalimy początek i zdechniemy po dwóch kilometrach (nie mówiąc już o reszcie biegu), a innym, ponieważ będą musieli wyprzedzać wolniejszych od siebie. TO NAPRAWDĘ PRZESZKADZA. Biedni pacemakerzy musieli trochę szarpać, aby trzymać tempo. My, goniący ich, również. Wydaje mi się, że tak dopiero na około trzecim, może czwartym kilometrze skończyło się wyprzedzanie i zaczęliśmy biec w miarę równo. Oczywiście bieg z zającami wiąże się zawsze z biegiem w grupie, a to oznacza, że kilka razy oberwałam z łokcia, albo ktoś deptał mi po piętach… i to dosłownie. To potrafi wybić z rytmu, ale na szczęście w którymś momencie i to się uspokoiło.
Biegliśmy fajnie równo. Trasa była przyjemna. Tym razem zawrotka aż za Cmentarzem Junikowo, potem Bułgarska i lecieliśmy (w dół!) w stronę Sołacza. Moja dzielnica. Wiedziałam, że tam czekają na mnie rodzice, więc nie mogłam się już doczekać. Biegło się dobrze. Pogoda jeszcze była ok. Nie wiało, słońce było schowane za chmurami, momentami było mi nawet chłodno.
SOŁACZ – czternasty kilometr. Najpierw zobaczyłam Mamę, chwilę potem Tatę i Fionę. ;) Sołacz znowu mnie wzruszył, tak jak kilka lat temu. Lecimy dalej w stronę Malty. Trochę bałam się tego odcinka, jakoś zapamiętałam, że tam jest ciągle delikatnie pod górkę. Koniec końców nie było źle. Podbieg był, ale trzymałam tempo i nie sprawiało mi to dużego problemu.
ŚRÓDKA – I mnóstwo znajomych – Marta, Stachu, Ola, Bartek, Monika. Super było Was zobaczyć! Kolejny podbieg, czyli mało przyjemna ulica Warszawska. Ale wiedziałam, że jeszcze trochę i będzie zbieg. Zające bardzo fajnie prowadzili, mówili jaki mamy zapas czasu, mówili co nas zaraz czeka. Na punkcie z wodą ciężko było się dopchać po picie. lekki chaos. Jeden biegacz mnie tak popchnął (nie było to przypadkiem), że prawie się wywróciłam. Ludzie, tak się nie robi. Nigdy nie rozumiem tego chaosu na punktach odżywczych.
MALTA – to takie miejsce, które bardzo kojarzy mi się z bieganiem. Tu była meta mojego pierwszego półmaratonu i później maratonu. Kojarzy mi się również z wiatrem. W niedzielę o dziwo go nie było. Było za to znowu sporo znajomych twarzy. Trochę po jednej stronie, trochę po drugiej. Różowy punkt kibica z Darią na czele był tak głośny, że do dzisiaj słyszę okrzyki dziewczyn. Byłyście niemożliwe, dzięki! Na końcu czekał nas kolejny delikatny podbieg (nie było najgorzej), na którego końcu znowu widziałam różowy doping (dzięki Beata!).
RATAJE – czyli ta część Poznania, którą znam najmniej. Mniej więcej coś kojarzę, ale gdyby ktoś mnie tam zawiózł i wysadził, to wiedziałabym chyba tylko jak dotrzeć do IKEI. ;) A tak na poważnie wiedziałam, że nie będzie to najpiękniejsza część trasy. Kibiców było sporo (Monika i Michał, ściskam!), ale wiedziałam też, że wielkimi krokami zbliża się Hetmańska, a tego odcinka bałam się chyba najbardziej.
Biegłam cały czas z zającami, momentami nawet kilka kroków przed nimi, ale mając ich cały czas w zasięgu…ucha. Nagle na dwudziestym ósmym kilometrze zauważyłam, że jeden zająców zbiegł na bok. Byłam przekonana, że może toaleta, ale po chwili dotarło do mnie, że musiał zejść. Ok, zdarza się. No to lecimy mniejszym składem dalej. Zresztą i tak tam grupa już była mniejsza. Zając zaczął delikatnie podkręcać tempo. Przyspieszył teraz, aby potem mieć co tracić na Hetmańskiej. Trochę się tego przyspieszenia przestraszyłam, miałam wrażenie, że robi się ciężko. Na szczęście to była krótka chwila zwątpienia.
DŁUGA PROSTA pojawiła się na horyzoncie. Nie do końca wiedziałam, co to za ulica. Dopiero po chwili skojarzyłam, że zbliżamy się do ronda i do ukochanej Hetmańskiej. ;) Kilometrów było coraz mniej. Zostało ostatnie dziesięć. Powoli można już było zacząć odliczać.
HETMAŃSKA – tam poczułam, że mam dużo sił i że mogę spróbować odłączyć się od balonów. W zasadzie wyszło to bardzo naturalnie, bo już mniej więcej od Malty biegłam trochę przed nimi. Było to oczywiście trochę ryzykowne, bo podkręcać tempo na ostatnich (najtrudniejszych) kilometrach może się też skończyć źle. Wszystko może się jeszcze zepsuć. Ale można też sporo wygrać. A skoro były siły, to kiedy jak nie teraz. W tym samym momencie poczułam też, że słońce grzeje coraz mocniej. Na szczęście w doskonałym momencie pojawili się znajomi. Przemiło było zobaczyć Agę z Dawidem, a chwilę później Zuzę. Dziękuję, że tam się pojawiłaś. Bardzo to doceniam! Zuza krzyknęła “uda się, jesteś przed nimi” i jeszcze długo miałam te słowa w głowie.
Faktycznie biegło się super. Podbiegi na Hetmańskiej nie robiły na mnie większego wrażenia, nie zwalniałam (zdziwiło mnie to). Wyprzedzałam coraz więcej ludzi, dużo z nich przechodziło do marszu. Pogoda, kilometry i trasa robiły swoje. Hetmańska się ciągnęła, ale powtarzałam sobie, że za tunelem czeka mnie ostatni podbieg. Wiedziałam, że potem już tylko proste do mety. Chwilę później znowu wielu znajomych (Karolina, Marysia, Kosia), a to dodawało sił. To był już prawie trzydziesty siódmy kilometr. Tak blisko, a tak daleko mety. Słońce grzało. Trochę już się nie chciało, a z drugiej strony cały czas delikatnie przyspieszałam. Utrzymaj to do mety, utrzymaj… powtarzałam sobie w głowie.
Kiedy wybiegłam w końcu na GRUNWALDZKĄ (39 km) poczułam, że teraz nic mnie już nie zatrzyma. Tam też stały dziewczyny – Milena, Joasia i Basia – które pozdzierały sobie gardła kibicując. Jeszcze raz ogromne dzięki! To naprawdę dodaje skrzydeł, szczególnie na końcówce. Po chwili jeszcze kolejna znajoma twarz krzycząca wspierające słowa. Teraz już naprawdę tylko wyprzedzałam. A to niesamowicie mnie nakręcało. Dużo osób szło, zwalniało. A ja jakbym dostała nowej energii leciałam, ile sił w nogach. Nie wiem kiedy, ale nagle zobaczyłam tabliczkę „41”. Słychać już było metę. Coraz większe tłumy kibiców, a ja coraz bardziej przyspieszam. Czy to mi się śni, czy to się dzieje naprawdę?
I nagle zobaczyłam niebieski dywan, na horyzoncie meta. Dawno już nie biegłam do niej z tak szerokim uśmiechem. Wiedziałam, że się udało. Mój czas na mecie to 3:27:06 !!!!
Wow, zrobiłam to! Coś, co jeszcze rok temu wydawało mi się abstrakcją teraz się udało. Naprawdę cholernie się cieszę!
—
Na mecie czekał na mnie Marcin (ukończył maraton w 2:43!). Dobrze było go tak szybko zobaczyć – cały i zdrowy, uff.
—
Myślę, że to był kolejny z tych maratonów, w którym zagrało wszystko. Dobrze i sumiennie trenowałam, ale oprócz tego nie przeszkodziła mi za bardzo pogoda (kto by się spodziewał dwudziestu stopni pod koniec października?), ani trasa, której tak się obawiałam. Piłam na prawie wszystkich punktach (opuściłam drugi punkt z wodą) i zjadłam cztery żele (od jakiegoś czasu moim faworytem są żele GU). Bardzo się cieszę, że wybrałam spódniczkę Polka Sport, bo jej kieszonki okazały się idealne do schowania żeli. Nic się nie ruszało, nie latało, nie przeszkadzało, super! Stopy całe, nic sobie nie obtarłam. Nawet włosy się nie rozleciały! ;)
Dziękuję zającom – Kubie i Marcinowi – za równe prowadzenie na czas. Do tej pory często miałam złe doświadczenia z pacemakerami, tutaj nie mogę powiedzieć złego słowa. Dzięki za te wspólne kilometry. Myślę, też że idealnie rozegrałam ten bieg i nie przesadziłam z tempem. Pierwsze kilometry mijały przyjemnie, nie czułam tego tempa. Potem miałam siły przyspieszyć, a to nie zdarza mi się często. Dawno już nie miałam tak dobrego biegu. Jestem z tego dumna.
Raz jeszcze ogromne podziękowania za DOPING na trasie. W Poznaniu kibice są najlepsi, naprawdę!
Bardzo gratuluję również Organizatorom 20. PKO Poznań Maratonu. Już to pisałam, ale powtórzę to raz jeszcze – to maraton na światowym poziomie. Doskonała organizacja no i przepiękny medal! Dziękuję za kolejny udany rok współpracy!
Mam nadzieję, że już nigdy nie usłyszę w Zoffee tekstów, że przez kawiarnię nie mam już czasu na bieganie. Takie słowa padały często, z takim lekkim politowaniem w głosie. Ja uważam, że to kwestia dobrej organizacji i zaplanowania dnia, kwestia priorytetów. Jak widać dla chcącego nic trudnego.
***
PS. No i na koniec jeszcze jedno – w tegorocznej edycji do mety dobiegło aż 1134 kobiet! To chyba najlepszy wynik w dwudziestoletniej historii biegu. Fajnie, że… KOBIETY BIEGAJĄ!
tak, medal jest rzeczywiście Przepiękny!