Do trzech razy sztuka! Trzeci raz zaczynam pisać relację z minionego weekendu. Pierwszą napisałam już w poniedziałek rano w pociągu, drugą we wtorek. Każdą skończyłam, ale po przeczytaniu wydawała mi się słaba, chaotyczna i nieciekawa. Chowam je zatem do mojego tajnego archiwum i zaczynam trzecią wersję, wierzę że ostatnią i najlepszą.
Tym razem relację napiszę trochę inaczej, bo ten weekend był czymś więcej, niż tylko półmaratonem. Najważniejsze punkty przedstawiam poniżej, zapraszam do lektury.
Warszawa
To rodzina była głównym powodem mojej wizyty w Warszawie w miniony weekend. Wiedziałam, że to też weekend warszawskiego półmaratonu – być tam i nie wystartować? To by było grzechem. Zapisałam się mimo dość sporej (160 zł ze względu na późny termin) opłaty startowej. 160 zł – tyle również miałam zapłacić w sobotni poranek za mandat, który wręczył mi wyjątkowo wredny kanar. Nie skasowałam biletu weekendowego (nie wiedziałam, że i ten, kupiony w automacie, trzeba kasować) i choć próbowałam wytłumaczyć panu, że bilet mam, że zapłaciłam za niego, że nie jestem z Warszawy, to usłyszałam tylko: „Mnie to nie interesuje, Pani ma nieważny bilet. Płaci Pani 160 zł teraz, albo 270 zł później”. No cóż, zepsuło to mój humor na jakiś czas, na szczęście dalsze losy i niespodzianki wszystko naprawiły.
Organizacja biegu
Mam takie małe „zboczenie zawodowe”, że dość uważnie przyglądam się organizacji biegów, w których startuję. Na targach expo byłam dwukrotnie. Najpierw pojechałam tam w piątek, by odebrać pakiet startowy. Pomimo sporej ilości osób i tworzących się kolejek wydawanie poszło dość sprawnie (brawa dla wolontariuszy!). Pakiet był całkiem bogaty. Wymieniając te najciekawsze rzeczy, znalazłam w nim: koszulkę (ja wybrałam bawełnianą, po pierwsze koszulek biegowych mam naprawdę sporo, a po drugie, za techniczną musiałabym jeszcze dodatkowo płacić), rękawki Halfworn (fajna niespodzianka), okolicznościowego buffa, kwietniowe wydanie Magazynu Bieganie i coś tam jeszcze. W sobotę, po odstawieniu rodziny na lotnisku, pojechałam drugi raz na targi. Wreszcie poznałam osobiście Anię (kto jej nie czyta, ten niech to nadrobi, wielka dawka motywacji!) i wysłuchałam jej ciekawego wykładu. Spędziłam na tych targach naprawdę sporo czasu. Miałam kilka służbowych, jak i prywatnych spraw do załatwienia. Spotkałam mnóstwo osób z dobrą energią, ale o tym później. Same targi były ok i nie mam żadnych zastrzeżeń, ale nie powaliły też niczym szczególnym.
Sam bieg
Nie wiedziałam jak biec. Najpierw plan był taki, że dołączę do znajomych pacemakerów na 1:55, szybko jednak pojawiła się myśl, że mogłabym spróbować zaatakować życiówkę. Co prawda chciałam to zrobić w Poznaniu, ale szkoda byłoby nie spróbować. Ostateczną decyzję podjęłam leżąc w sobotę w łóżku – próbujesz pobiec z balonem na czas 1:40, jeżeli się nie uda utrzymać tempa, to zwalniasz i się tym nie przejmujesz. Jest przecież Poznań. I tego postanowiłam się trzymać.
***
Niedzielny poranek przywitał mnie słońcem i choć temperatury były jeszcze niskie, to zapowiadał się piękny dzień. Na start dotarłam bez problemu około 8:45, było wtedy jeszcze w miarę pusto.
Zaledwie pół godziny później ulice zostały zalane przez biegaczy. O 9:00 byłam umówiona na przybicie piątki mocy z różową drużyną Smashing Pąpkins (o nich też jeszcze będzie), o 9:20 my robiłyśmy nasze różowe zdjęcie KB. O dziwo prawie wszystkie się znalazłyśmy, zrobiłyśmy fotę i miałyśmy chwilę na dodanie sobie otuchy. Kilkanaście minut przed startem weszłam do mojej strefy startowej, znalazłam flagę z napisem 1:40 i nieśmiało stanęłam obok pacemakera Pawła, którego strategia (bieg równym tempem) najbardziej mi odpowiadała.
Czas szybko mijał, coraz więcej ludzi pojawiało się dookoła. I tak nagle w głośnikach poleciał „Sen o Warszawie” Czesława Niemena (to było naprawdę fajne), szybkie odliczanie i start. O tym, że uczestników było naprawdę sporo świadczy to, że przebiegałam przez linię startu aż trzy minuty po pierwszych zawodnikach. Tempo od początku było szybkie, ale niczego innego się nie spodziewałam. Biegałam w dużym skupieniu, niewiele się rozglądałam. Cały czas przed oczami miałam żółtą flagę, którą chciałam widzieć jak najdłużej. Pogoda dopisywała (decyzja o tym, że biegnę na krótko była bardzo dobra), trasa była w miarę płaska. Poza tym głównie zapamiętałam silny wiatr na mostach oraz trzynasty (a może był to czternasty?) kilometr, na którym pacemaker uciekł mi na dobre. Musiałam trochę zwolnić ze względu na ból brzucha. Następnie pamiętam Łazienki (kibicował tam mój brat) no i oczywiście morderczy 400-metrowy podbieg na ulicy Belwederskiej. To był dziewiętnasty kilometr, więc podbieg dał trochę w kość. Na szczęście za nim czekała już tylko płaska prosta do mety z kibicami po prawej i lewej. Na ostatnich 400/500 (?) metrach nagle dołączył do mnie Benek, który już dawno zdążył dobiec do mety. Wiedziałam, że to oznacza tylko jedno: sprint do mety. I tak też było. Nie pozwolił mi zwolnić i kazał biec ile sił w nogach. Przepraszam, że przeklinałam :D , ale naprawdę miałam wrażenie, że ta ostatnia prosta nigdy się nie skończy.
Na szczęście się skończyła, a ja na metę wbiegłam z nową życiówką. Od niedzieli wynosi ona 1:41:32. Ukończyłam bieg jako 144. kobieta. To drugi już bieg w kategorii K30 i póki co wygląda to wszystko całkiem nieźle. ;)
Jakie uczucie na mecie? Pozytywne zmęczenie, ale i ogromna satysfakcja. Dobrze widzieć efekty ciężkich treningów. To dodaje motywacji do dalszej walki. Poza tym dzięki temu mój cel na poznański półmaraton stał się w miarę jasny.
Aha, jedna uwaga do startujących – szanujcie proszę strefy startowe i ustawiajcie się w tych odpowiednich dla Was. Wpadanie ciągle na kogoś i wybijanie się ze swojego rytmu jest dość irytujące. Przecież wszyscy mamy tyle samo kilometrów do pokonania, start z przodu niczego nie zmieni. ;) Dbajmy o biegowy savoir vivre!
Ludzie
O tym na samym końcu, bo to dzięki wielu osobom był to tak wyjątkowy weekend (pana kanara tutaj nie bierzemy pod uwagę!). Pierwsze dwa dni zarezerwowałam (o czym już wspomniałam) głównie dla rodziny. Dużo było radości i śmiechu. Ania i jej wykład, krótka pogawędka z Kasią Gorlo. Przemiłe spotkanie z ekipą Kingrunner Ultra. Fajnie jest dla Was pisać. Benek i jego pomoc na ostatnich metrach biegu, raz jeszcze dziękuję! Wielkie podziękowania kieruję również w stronę Pąpkinsów. To z nimi spędziłam sobotnie popołudnie i naładowałam się nie tylko węglowodanami podczas pasta party, ale i dobrym humorem przed startem. Miałam tylko wyjątkowo mało różu na sobie. ;)
To z nimi świętowałam życiówki podczas niedzielnej imprezy. Choć byłam tam krótko, to i tak nie da się opisać tej dobrej energii, która tam panowała. Kobiety, musimy i my wprowadzić taką tradycję spotkań po biegu! Po raz kolejny stwierdzam, że biegacze (a szczególnie ci biegający w różu!!!) to naprawdę fajni ludzie, a dobrze spędzony czas o wiele za szybko mija. Zawsze!
To był znowu jeden z tych weekendów z cyklu „collect moments, not things”, taki po którym poniedziałek bolał podwójnie.
Teraz czas skupić się na ostatnich szlifach do poznańskiego półmaratonu, bo ten już naprawdę niedługo. Poza tym Ultra- Trail Hungary też zbliża się wielkimi krokami, wiec walczę dalej. O treningach i moim samopoczuciu przed tym wyzwaniem napiszę już wkrótce. #1505
PS. I cofam moje wypowiedziane przed startem słowa, że nie przepadam za takimi dużymi biegami. Co prawda mają one zupełnie inny charakter od biegów po lesie, ale i tak mają w sobie to coś.
Gratuluję życiówki ;) mi się niestety jeszcze nie udało pobić mojej! Obecnie mieszkam w Chorwacji więc nie będzie mnie podczas półmaratonu poznańskiego w Polsce, ale bardzo żałuję. Łamiesz 1:40 na PP? ;) Pozdrawiam!
O Chorwacja, miło! :) Trzymaj zatem kciuki za PP! Chciałabym na pewno móc tym razem dobiec z balonikiem 1:40, nie pozwolę mu uciec. A jeżeli uda się coś urwać, to byłoby marzenie!
Dasz radę! Wierzę w Ciebie ;) Ja staram się złamać moje 1:40:02, ale jest mi ciężko, kontuzja wiele razy mnie powstrzymala i nie pozwalala zrealizować planu. Trzymam kciuki i czekam na Twoją życiowke ;)
Ślicznie dziękuję, miło mi :)
1:40:02 – przepiękny czas! Trzymam kciuki za to, aby kontuzje się odczepiły, a plan się udał! A relacja na pewno będzie. Odliczanie czas start: 7 dni! ;)
Z reguły tak jest, że spontany wychodzą najlepiej 😊 Z tym kanarem to jakaś plaga, bo moja koleżanka była z rodzinką i też miala taką samą sytuację, tyle, że trafili na bardziej wyrozumiałego 😉 Wynik daje dobre prognozy i wierzę, że w Poznaniu skończysz na 1:39:45, tak obstawiam 😝
Ale miło, dzięki :D Choć ten czas póki co wydaje się mimo wszystko kosmiczny ;)
Ściskam mocno!
Wow, gratulacje Zosiu za świetny czas i życiówkę :) Dobry prognostyk na następne tygodnie :)
A duże biegi są fajne, trzeba tylko nie przesadzać i dobrze je dawkować.
To prawda! :) Teraz czas na Poznań, ten też będzie duży… a potem powrót do lasu. Dzięki za miłe słowa i też dla Ciebie wszystkiego dobrego! Jakieś starty niedługo?
Biegniemy w ten sam dzień – tylko ja w Łodzi – maraton. Potem chyba dopiero w lipcu jakieś starty górskie.
Powodzenia w Poznaniu zatem :)
Trzymam zatem kciuki za Twoją Łódź :)
dziękuję :)