Zdjęcie główne: Fotografia Tomasz Szwajkowski
W minioną sobotę wystartowałam w moim ostatnim w tym roku półmaratonie, był to I. Rogoziński Półmaraton Przemysła II. Na start akurat tam zdecydowałam się znowu trochę dość spontanicznie. Początkowo planowałam zamknąć sezon półmaratoński w Kościanie, ale nie zdążyłam się zapisać. Trudno. Potem okazało się, że dzień wcześniej odbędzie się półmaraton właśnie w Rogoźnie. Kiedy jeszcze pojawił się pomysł wspólnego biegu z Kasią i Martą (miałam być prywatnym zającem na 2h) podjęłam decyzję, że pobiegnę tam. W międzyczasie plany trochę się zmieniły – Kasia musiała z powodów zdrowotnych zrezygnować z udziału w biegu, Marta postanowiła pobiec jednak trochę inaczej, dlatego wiedziałam, że biec będę sama.
Nie zamierzałam jednak biec w Rogoźnie po życiówkę, z kilku powodów:
[gap height=”25″ /]
– nie każdy bieg musi być biegiem po życiówkę :)
– 8 kilometrów trasy prowadziło przez las, a to raczej nie są warunki do robienia życiówki (choć jest to z pewnością wykonalne)
– swoje już w tym roku zrobiłam i nie zależało mi na poprawianiu czasu
– jestem po prostu zmęczona i pewnie nie dałabym rady pobiec szybciej
[gap height=”25″ /]
Tak jak wspominałam na początku sam bieg miał miejsce w sobotę. Ma to sporo plusów – następnego dnia nie trzeba iść do pracy, można się wyspać i odpocząć. W końcu weekendowe wybieganie mamy już za sobą. Na miejsce dojechaliśmy razem z Asią, Martą i Piotrem chwilę po godzinie 9:00. Do biura zawodów dotarliśmy bez problemów, sam odbiór pakietów poszedł bardzo sprawnie. Tu kolejna niespodzianka, pakiety były bardzo bogate: znalazłam w nim m.in. koszulkę techniczną, izotonik, dwa małe Reddsy, gazety i … długopis. A że akurat cierpię na deficyt długopisów, to naprawdę się z tego ucieszyłam. Mała rzecz, a cieszy.
Do samego startu, który był o godzinie 11:00 mieliśmy sporo czasu. Spędziliśmy go u Neli, która w Rogoźnie ma rodziców – dziękujemy za gościnność! Na szczęście i pogoda zdążyła się do tego czasu polepszyć. Od rana padało (chciałam pobiec w długim rękawku), a w momencie startu było co prawda szaro buro i ponoru, ale nie padało i było naprawdę ciepło – na szczęście zmieniłam zdanie i pobiegłam na krótko.
Wystartowaliśmy punktualnie. Przyznaję, że nie przyjrzałam się samej trasie przed biegiem. Wiedziałam tylko, że osiem kilometrów biegu prowadzi przez las i że na dziewiątym kilometrze będzie podbieg, to wszystko. Po prostu wyruszyłam przed siebie. Od samego początku nie kontrolowałam jakoś szczególnie tempa, po prostu biegłam na tyle, na ile się tego dnia czułam, a czułam się dobrze. Do mniej więcej ósmego kilometra trasa prowadziła asfaltem, potem skręciliśmy do lasu. Pięknie tam było, naprawdę pięknie. Szeroka ścieżka prowadząca środkiem lasu. Po prawej stronie złote drzewa, tak samo po lewej. Miałam wrażenie, że trochę zwolniłam (potwierdza to również zegarek), ale to jednak był teren, trochę kamieni, korzeni i liści. Przyznaję się, w lesie cały czas czekałam na ten podbieg, o którym kilka osób wspomniało na starcie. Tak był, miał 200 metrów i był dość męczący, ale udało się go dość zgrabnie pokonać i „uciec” biegaczowi, który od któregoś momentu biegł obok mnie. Tuż za podbiegiem był drugi punkt żywieniowy, z którego nie skorzystałam – miałam ze sobą swój bidon (zastępował on tym razem klucze! ;) ) – pobiegłam więc dalej. Biegłam dość szybko i ciągle zastanawiałam się, kiedy nadejdzie moment, w którym już mi się nie będzie chciało. Ten o dziwo nie nadszedł. Biegło się tam naprawdę pięknie. Było cicho i jesiennie. Na horyzoncie biegacze i spokojnie spadające liście z drzew. Żałuję, że nie zrobiłam zdjęcia, to było magiczne.
Na 11 kilometrze wzięłam żel, co jest w sumie nowością. Rzadko jadam żele na półmaratonach, ale chcę teraz trochę potestować, dlatego wykorzystałam ku temu ten bieg. Organiczny żel na bazie miodu, o smaku jagody acai i granatu to pierwszy żel, który autentycznie mi smakuje. Polecam! Dokładnie w momencie, w którym zaczęłam go z radością pożerać, odezwał się do mnie biegnący od pewnego czasu biegacz. „Jak przyspieszysz, to będzie 1:45.” powiedział. Uśmiechnęłam się i dziękując za informację powiedziałam, że jeszcze sporo kilometrów przede mną, więc jeżeli się uda, to przyspieszę później, na asfalcie. Poza tym tak jak pisałam, w sobotę wybitnie mi na tym nie zależało. Od tego momentu zaczęliśmy rozmawiać. No dobra, powiedzmy, że to pan mówił więcej, ja słuchałam wtrącając czasami coś od siebie. Opowiadał o swoich startach w tym roku, o pierwszym maratonie, o nadchodzących szalonych planach na 2016 rok (trzymam kciuki za Ironmana!).
Dzięki tej rozmowie zapomniałam trochę o tym, że biegnę i jak się okazało udało się przyspieszyć. To wtedy pan biegacz powiedział, że mam śmiało biec do przodu, on został w tyle. Znowu zostałam sama, wiedziałam, że przede mną już ostatni kilometr w lesie, zanim wybiegnę na asfaltową prostą drogę prowadzącą do mety (wjeżdżając z Poznania nią jechaliśmy, dlatego wiedzieliśmy mniej więcej, czego możemy spodziewać się od 15. kilometra). Udało mi się dogonić moją znajomą Magdę, z którą wymieniłam kilka zdań, aby po chwili ruszyć sama dalej. Trochę padał deszcz, a może była to mgła. Było świeżo, ale przyjemnie. Biegło się naprawdę fajnie, noga lekka, oddech spokojny mimo dość szybkiego tempa.
Ostatnie sześć kilometrów do mety były długą prostą. Nie przepadam za taką trasą, bo nic się nie zmienia, na horyzoncie ciągle to samo i widzisz, jak jeszcze daleko. Tym razem jakoś sobie z tym poradziłam. Po kolei wyznaczałam sobie kolejne osoby (głównie byli to panowie, coś mało tych pań było przede mną), które zamierzałam dogonić i wyprzedzić. Udawało się, a moja mini satysfakcja rosła. ;) Na około 17. kilometrze był ostatni punkt z wodą (bardzo mili wolontariusze!), na którym wzięłam łyka wody. Chwilę później, a może wcześniej (?) stała Kasia, o której pisałam na początku. Miło było zobaczyć kogoś znajomego na trasie, dziękuję za Twój doping i uśmiech. Mam jednak nadzieję, że następnym razem będziesz mogła pobiec!
Po drodze miałam jeszcze doping panów strażaków oraz naszej KB Agaty, która również musiała zrezygnować ze startu, ale przyjechała pokibicować na trasie, a dokładnie na 20. kilometrze. Bardzo miło! Przez chwilę nawet ze mną pobiegła, porobiła kilka zdjęć (dziękuję!) i wróciła czekać na kolejne biegające kobiety. Ostatni kilometr dosłownie już leciałam, bo już bardzo chciałam być na mecie. Trochę się on dłużył (według zegarka dystans był odrobinę większy – 21,36 km), ale w końcu zobaczyłam stadion, na którym była meta. Wbiegłam na nią z czasem 1:46:40, z czego jestem bardziej niż zadowolona. Tam czekał na mnie ciekawy medal, banan, woda, folia termiczna (świetnie, bo inaczej bym zamarzła!) oraz posiłek (makaron niestety tylko w wersji mięsnej, ale zjadłam kawałek placka z owocami oraz wypiłam ciepłą herbatę).
Podsumowując, bieg był naprawdę profesjonalnie zorganizowany. Bardzo dobre oznakowanie kilometrów oraz punktów żywieniowych, same punkty działały sprawnie (raz jeszcze brawa dla wolontariuszy!), bardzo dobre zabezpieczenie trasy, pakiety startowe naprawdę bogate, no i przepiękna trasa – fragment po lesie był naprawdę cudowny. Brawa dla Organizatorów i dla Rogoźna, z chęcią wrócę do Was za rok!
Gratulacje dla wszystkich biegnących Dziewczyn, wielkie podziękowania raz jeszcze dla Kasi i Agaty za wsparcie na trasie, Marty, Asi i Piotra za wspólną zabawną podróż oraz Neli za przygarnięcie nas również po biegu. Podziękuj Mamie za pyszne prezenty! ;)
Super, że Wam się pogoda poprawiła bo sobota pod tym względem była mocno średnia :) ale róż w taki bury dzień jest chyba jeszcze bardziej różowy :D
Taak, nieźle się wybija ;)