Ciężko uwierzyć, że to już dziewiąta edycja Wings for Life. Doskonale pamiętam pierwszą edycję i wszystkie kolejne, w których brałam udział. A biegłam we wszystkich, oprócz zeszłorocznej. Dwa lata temu pobiegłam wirtualnie, w zeszłym roku już mnie nie bawiło ściganie się z telefonem w dłoni. Odpuściłam, licząc na to, że w 2022 wszystko wróci do normy. I wróciło, na szczęście. Choć blisko było, abym i w tym nie wystartowała. Nie zdążyłam się zapisać (miejsca rozeszły się z tego co pamiętam w tydzień) i gdyby nie pomoc Kasi Gorlo-Olszewskiej, nie miałabym pakietu. Jeszcze raz bardzo dziękuję! I tak oto w czwartek dowiedziałam się, że jednak mam pakiet. Oficjalny, nie jakiś przepisywany czy kombinowany. :) A skoro się udało, to nie było już wymówki, trzeba biec.

Pakiety odebraliśmy w piątek wieczorem, nie było żadnych kolejek czy dzikich tłumów. W sobotę skoro świt zrobiłam lekki rozruch z psem, a potem jeszcze normalnie pracowałam. Późny start WFL (niedziela, godzina 13:00) ma ten plus, że można się wyspać, ale i minus, bo to taka trochę nijaka godzina, o której rzadko wychodzę na trening. Nigdy też nie wiem, jak zaplanować jedzenie. Duże śniadanie? Dwa? My zjedliśmy większe śniadanie, potem zabrałam na start jeszcze banana. Na drogę kilka żeli i tyle. 

Kiedy dotarliśmy na start na dzień dobry zaskoczyły mnie … toi toi’e stojące w hali i ogromne kolejki do nich. :D To w sumie tylko taka mała dygresja, ale nie spodziewałam się toalet …. wewnątrz hali targowej i to było naprawdę pierwsze, na co zwróciłam uwagę. No ale, mniejsza o to. Mimo naprawdę sporych tłumów, oddanie depozytu poszło bardzo sprawnie. Potem kręciliśmy się już na świeżym powietrzu, porozmawialiśmy  ze znajomymi, rozgrzewka i trzeba było się ustawiać do biegu. 

Startowaliśmy z pierwszej strefy, jakoś nie słyszałam dźwięku startu, nagle po prostu wszyscy ruszyli. Byłam ciekawa nowej trasy, choć nie uważam, aby ta część po mieście (szczególnie te kilometry po Ratajach) były jakoś bardzo atrakcyjne. Plus tego taki, że kibice ponownie stanęli na wysokości zadania. Brawa dla Was! 

W zasadzie nie miałam jakiś wielkich założeń na ten bieg. To jednak nie jest maraton, czy dyszka. Myślałam, że fajnie by było pobić rekord z 2020 (wirtualnie przebiegłam 30,43 km), ale to też nie było konieczne. Planowałam ruszyć mniej więcej 4:40 min/km, ale koniec końców miało się to nijak do tego, co faktycznie wyszło. Pierwsza dyszka zrobiona o wiele szybciej, ale trochę robiłam to świadomie, wiedząc że i tak prędzej czy później zmęczy mnie upał, do którego jeszcze nie czuję się przyzwyczajona… Długa Hetmańska nie napawała mnie optymizmem, ale to początkowe kilometry, więc nawet dość szybko minęła. Potem Grunwald, Junikowo i zaczęliśmy wybiegać poza miasto.

Biegło się dobrze, choć nie będę ukrywać, że słońce i wysoka temperatura od początku mnie trochę męczyły (nie są to moje ulubione warunki do biegania). Na dwudziestym kilometrze byłam bardzo zadowolona, że już mamy taki dystans w nogach, ale zaczęłam się też zastanawiać, gdzie jest meta :D

Dwa kilometry później powiedziałam na głos –  “Już mi się nie chce”. Bałam się to powiedzieć głośno, bo wiem jak to wpływa na psychikę, no ale powiedziałam. Był to pierwszy taki start od dawna, na którym miałam ochotę odpuścić. (myślę, że to naprawdę ze względu na wysokie temperatury i słońce). Dobrze, że był obok mnie Marcin, który zachęcał do dalszego biegu. Trasa poza miastem była fajna, sporo wzdłuż rzepaku (aż korciło, by zrobić zdjęcie, haha), momentami przez miłe miejscowości. Na 25. kilometrze była woda i to tam postanowiłam przejść do marszu. Nie byłam z tego zadowolona, bo nie lubię przechodzić do marszu, ale było mi już tak gorąco, że zwyczajnie musiałam. Nie było tego marszu dużo, ale i tak byłam na siebie zła, że to robię. Na szczęście dość szybko zebrałam się w sobie, do tego Marcin ponownie zmotywował i ruszyliśmy dalej biegiem. Chwilę później przed nami zobaczyłam Kasię, która też maszerowała. Domyśliłam się, że coś się stało, Próbowaliśmy zachęcić ją do wspólnego biegu (jak cierpieć, to najlepiej razem), ale powiedziała że ma problem z uchem i musi iść. Pobiegliśmy więc dalej, ale im bliżej trzydziestego kilometra, tym bardziej chciałam już sobie odpuścić. Wiem, że Marcina też coś pobolewało, pomyślałam, że może to rozsądne. Przecież dopiero co biegliśmy maraton.. Mój cichy plan, który narodził się w głowie był taki “mijacie trzydziesty kilometr i zaczynacie już po prostu iść”. Przewagę do mety mieliśmy sporą, więc myślę, że kilka kilometrów byśmy w ten sposób jeszcze zebrali. 

Faktycznie na punkcie odżywczym (30 km) sporo osób się zatrzymało, rozciągało, piło wodę. My również przeszliśmy kilka kroków, aby spokojnie się nawodnić i znowu ruszyliśmy dalej. Ku mojej radości chwilę później usłyszałam znany mi głos “Oj Wacki, Wacki Was dogonić…”. Wiedziałam, że to Kasia. Dobrze, że i ona się zebrała. Zaczęliśmy biec razem. Trochę ponarzekaliśmy, trochę się pośmialiśmy, ale w trójkę od razu lepiej. Serio.

 

Oczywiście na horyzoncie wyrósł nam kolejny podbieg, na którym wyprzedziła nas jedna dziewczyna. Chwilę później zobaczyłam, że Kasia też przyspieszyła. Ja nie miałam na to wtedy sił. Tamten fragment trasy był akurat mało ciekawy, mijaliśmy Imperial Tobacco (producent wyrobów tytoniowych) i w powietrzu strasznie zaśmierdziało tytoniem. :D Na szczęście niedługo potem była kolejna miejscowość, w której było dużo kibiców. To było super. No ale … gdzie ten Małysz???

No właśnie, nagle Marcin dostrzegł za nami samochód pościgowy na horyzoncie. Z jednej strony wielka ulga, bo przecież już tyle razy mi się nie chciało. A z drugiej trochę szkoda, że już koniec. Trzeba było zatem się spiąć i powalczyć o jak najlepszy wynik. W zasadzie niewiele brakowało nam do 35 km, więc pomyślałam, że fajnie byłoby tam zdążyć przed Małyszem. Zebrałam się zatem po raz kolejny w sobie i ruszyliśmy dość żwawo. Jest, mamy 35! Byłam przekonana, że samochód jest już tuż za moimi plecami, ale okazało się, że on nadal jest dość daleko. No to lecimy dalej. Marcin przyspieszył, ja za nim. Biegliśmy i miałam wrażenie, że samochód się wcale nie zbliża. Czy to się kiedyś skończy? To czekanie na samym końcu jest chyba najgorsze. Z jednej strony chce się już „być na mecie”, a z drugiej próbuje uciekać jak najdłużej. No szaleństwo! ;)

W końcu dogonili nas rowerzyści z informacją, że do samochodu jeszcze około 200 metrów. Jak dobrze było spotkać tam znajomych. Nie dość, że motywowali to jeszcze zrobili fajne fotki. <3 Paweł i Słowik! 

Kiedy czułam, że samochód jest już na moich plecach puściłam się w pogoń, aby jeszcze trochę mu uciec. Na 36,69 kilometrze trasy Adam Małysz dogonił również mnie. Uff, jaka ulga! Oczywiście z wyniku jestem bardzo zadowolona, rekord WFL i w ogóle całkiem fajny wynik. 

I nagle taka cisza. Wcześniej okrzyki, klaksony, rowery i samochody, a teraz cisza i spokój. Lubię ten moment na WFL. ;)

No ale niestety tuż za tym fajnym momentem pojawia się coś, co moim zdaniem od zawsze jest najsłabszym punktem tej imprezy: POWRÓT. 

Kiedy się zatrzymaliśmy (było nas chyba dziesięć osób) ochłonęliśmy chwilę i zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Gdzie jest najbliższy autobus – cofać się do 36. kilometra, czy jednak iść na 37? Mieliśmy niesamowite szczęście, że zatrzymaliśmy się przed domem kolegi Marcina z pracy. On nas poratował zimną, pyszną coca colą ;). Ten trunek po takim wysiłku, w takiej pogodzie, smakuje wspaniale i jest najlepszym zastrzykiem cukru. Biorąc pod uwagę, że na punkcie nie było akurat nic do picia, to mieliśmy niezłego farta.

Napiliśmy się i po krótkich dyskusjach stwierdziliśmy, że podejdziemy do 37. kilometra i tam zapytamy wolontariusza o dalsze wskazówki. Niestety młody chłopak nie wiedział nic :)))), ale był na tyle sympatyczny i ogarnięty, że zadzwonił dowiedzieć się, co mamy ze sobą robić. 

Za samochodem pościgowym miał jechać samochód z foliami NRC i wodą. Ja zrozumiałam, że będzie on tuż za metą, niestety i na to musieliśmy czekać. Dobrze, że akurat wyszło słońce, bo mogliśmy nieźle zmarznąć. Sami wiecie jak to jest, jak po intensywnym biegu (a trwał on prawie 3h) człowiek się nagle zatrzymuje. Spocona, mokra koszulka zaczyna chłodzić i bardzo szybko robi się nieprzyjemnie.

Wolontariusz poinformował, że mamy czekać, ale nie wie, kiedy będą autobusy. Gdy na horyzoncie pojawił się jakiś samochód, już miałam nadzieję, że to właśnie nasz autobus. Niestety, był to Pan, który poinformował nas, że najbliższe trzy autokary zbiorą wolontariuszy, a potem dwanaście autobusów ruszy po biegaczy.Pomiędzy nimi przyjechał transport z wodą i foliami, dobre i to. A potem faktycznie po kolei zostali zabierani z trasy wolontariusze. 

Czy to dobrze, że zostawia się biegaczy bez wolontariuszy? Myślę, że niekoniecznie. Nigdzie w pobliżu nie było też pomocy medycznej, byliśmy na ulicy, obok kilka domów i pole. A co, gdyby komuś zrobiło się słabo i wymagał pomocy? Byli wśród nas biegacze, którzy nie mieli ze sobą telefonu (wiem, bo jeden Pan chciał zadzwonić do swojej żony), w zasadzie nikt z nas nie musiał go mieć. Co wtedy? Skąd wzięlibyśmy pomoc, gdyby była potrzebna?

Sprawdzam zdjęcia – o 15:50 zrobiłam sobie selfie już po biegu, o 16:32 zdjęcie, jak wsiadam do autobusu. To czterdzieści minut czekania. Moim zdaniem to nadal trochę za długo, biorąc pod uwagę wysiłek jaki wszyscy mieliśmy za sobą i to, że jednak większość biegaczy już daaawno była na mecie. Nie było też nic do jedzenia. Myślę, że dostarczenie kalorii tuż po takim biegu to ważna rzecz, nawet mały kawałek banana by pomógł. Może warto o tym pomyśleć za rok? U nas w autobusie (po kolei zbieraliśmy jeszcze kolejne osoby z kolejnych kilometrów) zemdlał jeden biegacz, drugi wybiegł i wymiotował. Na szczęście wszystko skończyło się dobrze, ale myślę, że ratownik medyczny w autobusie (tak było bodajże trzy lata temu?) to naprawdę podstawa… 

Do Poznania jechaliśmy dość długo, czerwona lampka zapaliła mi się, kiedy zobaczyłam że Pan kierowca zamiast jechać Bukowską już w stronę targów, skręcił w ulicę Cmentarną. Wiem, że plan był taki, że autobusy powyżej 13. kilometra będą dowozić biegaczy na Junikowo, aby tam przesiąść się w tramwaj, ale czy autobusy jadące już na samym końcu, kiedy nie ma już korków oraz te, które zwożą ostatnich biegaczy, nie powinny już od razu jechać na metę? Wysiedliśmy na Junikowie, poczekaliśmy na przystanku dobre pięć minut. W tym czasie nie przyjechał żaden tramwaj, ale nasz autobus też nie odjeżdżał, a pan kierowca rozmawiał przez telefon. Po chwili powiedział, że zaprasza z powrotem do autobusu i zawiezie nas już na targi. 

Dotarliśmy na miejsce dokładnie o 18:09 (wiem, bo napisałam mojej mamie wiadomość), czyli od ukończenia biegu minęło dokładnie 2 godziny i 20 minut. Trochę długo. Dobrze, że miałam obok siebie Kasię, z którą mogłam całą drogę poplotkować :D 

Sama meta też już była taka smutna. Prawie nikogo tam nie było, w depozytach smutne resztki. I choć w tym roku Organizator pisał o tym, że posiłek nie jest gwarantowany, to znowu uważam, że chociaż banan albo batonik na mecie byłby wskazany. Przecież wśród tych ostatnich docierających na metę są osoby, które przebiegły najdłużej i najwięcej… Myślę, że to można by zmienić i poprawić. Bezpieczeństwo przede wszystkim! 

Oczywiście, żeby nie było że narzekam – ja od początku bardzo wspieram WFL, staram się promować ten bieg i zachęcać każdego do wystartowania, bo uważam że sama idea jest wspaniała. Fajne jest uczucie, że w tym samym czasie biegnie cały świat, dobra jest świadomość, że pomagamy. 

Miło było spotkać mnóstwo znajomych. To zawsze fajne na takich imprezach. 

Jeszcze raz wielkie podziękowania dla wszystkich kibiców, miło było wiele razy słyszeć swoje imię. 

Wielkie brawa i podziękowania dla kibiców w Lusowie, którzy zrobili chyba największy hałas. Aż miałam tam ciarki. Naprawdę, to było wspaniałe. No i ta Pani, która polewała biegaczy wodą – ogromne dzięki. Bardzo mi się to tam przydało <3

Mam nadzieję, że Wy jesteście zadowoleni z biegu i że za rok Wings for Life World Run również odbędzie się normalnie. Będzie to już dziesiąta edycja! Liczę zatem na małe poprawki … no i widzimy się za rok!