Ostatnie trzy tygodnie były dla mnie dość szalone. Maraton w Barcelonie, dwa tygodnie później niespodziewana wygrana i udział w półmaratonie berlińskim oraz…maraton w Paryżu. Dwa maratony w przeciągu trzech tygodni? Obawiałam się, że nie zdążę się zregenerować i mój organizm nie poradzi sobie tak szybko z tym dystansem. Pakiet startowy był gwiazdkowym prezentem od brata, podróż była już dawno zaplanowana, ale ja tak naprawdę dopiero w zeszłym tygodniu podjęłam decyzję o tym, że wystartuję w biegu. Dlatego też mój wyjazd trzymałam trochę w tajemnicy. Nie chciałam zapeszać, po prostu.
[gap height=”25″ /]
 
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
Podróż rozpoczęłam w czwartek popołudniu. Z Poznania wyruszyłam do Berlina, z którego następnego dnia pojechałam pociągiem do Kolonii. Z Kolonii, w której mieszka mój brat, jedzie szybki pociąg bezpośrednio do Paryża. Taka podróż może wydawać się trochę skomplikowana, ale zdecydowanie łatwiejsza, jeżeli podróżuje się z małym dzieckiem.
Do Paryża dotarliśmy w piątkowy wieczór, na tyle późno, że po dotarciu do hotelu poszliśmy spać. W sobotę od rana, po śniadaniu, wyruszyliśmy odebrać pakiety startowe. Targi znajdowały się daleko od naszego hotelu, ale dzięki dobrym połączeniom metra, szybko i bez problemów dotarliśmy na miejsce. Tam wszystko poszło bardzo sprawnie, nie było żadnych kolejek. Na wejściu trzeba było pokazać zaświadczenie od lekarza pozwalające na udział w biegu – był to dokument obowiązkowy. Ponieważ serce badałam miesiąc temu, nie miałam problemu z uzyskaniem od lekarza zgody. Następnie poszliśmy odebrać nasze pakiety. W skład pakietu startowego wchodził worek, a w nim była czołówka (pierwszy raz miałam czołówkę w pakiecie startowym, ale nie ukrywam, bardzo mnie to ucieszyło), „power pistacje”, żelki Haribo, opaska na rękę, próbka żelu na obolałe mięśnie, gąbka, książeczka z najważniejszymi informacjami dotyczącymi maratonu oraz trochę ulotek. Sam numer startowy był dla mnie dużą niespodzianką. Można było zdecydować, co ma być na nim napisane. Pod moim numerem startowym był napis „Zosik” bo właśnie tak mówi na mnie Kuba (swoją drogą zabawne było, jak kibice na trasie tak właśnie do mnie wołali do mnie). Po odebraniu pakietów – zajęło nam to niecałe dziesięć minut – przeszliśmy przez targi. Ponieważ podobnie jak w Barcelonie Asisc był jednym ze sponsorów maratonu, na wejściu było naprawdę duże i bardzo dobrze zaopatrzone stoisko. Generalnie na całych targach wystawiało się sporo firm i było dużo stoisk. Przez wszystkie przeszliśmy, ale nie spędziliśmy na targach zbyt dużo czasu, woleliśmy korzystać z Paryża.
[gap height=”25″ /]
 
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
Po ukończeniu półmaratonu w Berlinie w zeszłym tygodniu byłam przekonana, że odpuszczę start w Paryżu. Kiedy jednak chwyciłam mój numer startowy wiedziałam, że nie ma odwrotu.  Bieganie dla mnie to już chyba taki lekki narkotyk, ale dobrze mi z tym i nie zamierzam się leczyć. Wyjeżdżając z Poznania powiedziałam sobie jedno – ambicję zostawiam w domu. Na pewno nie lecę na żadną życiówkę, nie narzucam sobie żadnego tempa, nie spoglądam zbyt często na zegarek. Nie wiedziałam, czy na którymś kilometrze nogi się nie zbuntują i podziękują za dalszy bieg. Dlatego bez spiny! Było to chyba najlepsze, co mogłam zrobić, bo naprawdę nie stresowałam się startem. W sobotę korzystaliśmy z pięknej pogody i pięknego miasta. Ponieważ byliśmy już wszyscy kiedyś w Paryżu, nie było niczego, co musielibyśmy zobaczyć. Dlatego i tutaj nie było narzuconego planu. Jedyne co musieliśmy zrobić, to zjeść dobry obiad pełen węglowodanów ;). Padło na włoską restaurację w Paryżu i makaron z sosem pomidorowym. Wieczorem, w jednym z paryskich klubów był koncert francuskiego dja Breakbota – zarówno Kuba jak i ja bardzo lubimy jego muzykę, stąd pokusa, aby pójść na koncert była ogromna. Gdyby nie to, że miał zacząć się dopiero o godzinie 23:00, na pewno bym się przeszła. Wygrał jednak rozsądek, który wybrał odpoczynek i sen przed długim, niedzielnym wybieganiem. Inaczej było w przypadku Kuby – on wspólnie ze znajomymi, którzy mieszkają w Paryżu wybrał Breakbot. Nie będę Wam pisać, o której wrócił do hotelu, bo nie uwierzycie, że po tak małej ilości snu, można pobiec tak dobry czas.
[gap height=”25″ /]
 
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]

[gap height=”25″ /]

Strój przygotowałam sobie wieczorem. Koszulka, spodenki, skarpety kompresyjne, buty, przygotowana muzyka, saszetka z prowiantem na drogę, numer startowy z przygotowanymi agrafkami. Kiedy wszystko było już gotowe, położyłam się spać. Dla mnie noc przed maratonem naprawdę nigdy nie należy do najlepszych. Budziłam się znowu co chwilę i  miałam kolejny sen związany z bieganiem –  przecież dopiero niedawno pisałam o tym na Facebooku. Śniło mi się, że biegłam maraton w Poznaniu. Godzinę przed startem zorientowałam się jednak, że założyłam złe buty – zwykłe trampki. Ponieważ nie miałam już czasu cofnąć się do domu, wzięłam buty sportowe mojej mamy, które miała na sobie. Niestety przez to całe zamieszanie związane z butami spóźniłam się na start. Wszyscy już ruszyli, a ja musiałam biec w przeciwnym kierunku, aby przebiec przez linię startu i gnać w pogoni za tłumem. Udało się i biegłam, ale jednym z elementów trasy była pięciometrowa, ruszająca się drabina, na którą trzeba było wejść, aby znowu zejść i pobiec dalej. Tak, to był naprawdę chory sen, który dał mi do zrozumienia, że jednak podświadomie się chyba stresuję.
[gap height=”25″ /]
 
[gap height=”25″ /]
 
Pobudka niedzielna ustalona została na godzinę 6:15. Nasz hotel znajdował się niecałe 3 km od startu – idealne rozwiązanie. Nie musieliśmy jechać autobusem, metrem czy taksówką. Zrobiliśmy sobie rozgrzewkę w postaci szybkiego spaceru. Punktualnie o godzinie 7:00 wybraliśmy się na śniadanie. Świeża francuska bagietka z konfiturą truskawkową oraz ciepłe jeszcze croissanty… Idealny jak dla mnie posiłek przed maratonem. Pół godziny później wychodziliśmy już z hotelu w stronę startu, który znajdował się na Polach Elizejskich, przy Łuku Triumfalnym. Pogoda była bardzo dobra – było ciepło, ale pochmurnie. Ponieważ poranek był jeszcze dość chłodny, założyliśmy foliowe nakrycia, które również były w pakiecie startowym (ja skorzystałam z foliowej peleryny z kapturem :D,  którą jeszcze z maratonu w Barcelonie). Paryż jeszcze spał. Jedyne osoby, które spotkaliśmy po drodze, to maratończycy. Im bliżej Łuku, tym było ich więcej, a na samych Polach Elizejskich zbierały się już prawdziwe tłumy. Nic dziwnego, skoro w biegu wystartowało ponad 41 tysięcy osób. To niesamowite!
Ze względu na to, że nasz najmłodszy kibic ma dopiero pięć miesięcy szybko rozstaliśmy się resztą rodziny i poszliśmy z Kubą w stronę fioletowej strefy startowej dla przedziału czasowego 3:45-4:00h. Kiedy już czekaliśmy na start wyszło słońce i zaczęło robić się ciepło, na szczęście nie aż tak ciepło, jak w Barcelonie. W trakcie biegu nawet pojawiły się chmury (wyjątkowo im dziękowałam!) i cały czas wiał przyjemny wiatr.
[gap height=”25″ /]
 
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]

[gap height=”25″ /]

[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
Wszystko zaczęło się punktualnie o godzinie 8:45. Dokładnie w tym momencie zorientowałam się, że już zgubiłam żel, który ostatnio testowałam. No cóż wygląda na to, że jednak nie powinnam biegać z żelami i być wierna misiom Haribo. Przed startem ustaliłam z Kubą, że tym razem każdy biegnie swoim tempem. Ale ustaliliśmy też jedną ważną zasadę – musimy dawać sobie co jakiś czas znać, że wszystko ok. Ruszyliśmy. Tłumy kibiców na Polach Elizejskich były niewyobrażalne. Piękne widoki, pierwsze zespoły muzyczne. Było pięknie, tak pięknie, że znowu chwilę po przekroczeniu linii startu poczułam charakterystyczną kluskę w gardle. Emocje, które pojawiają się podczas maratonu (przynajmniej w moim przypadku) są czymś niesamowitym i trudnym do opisania. Nadal mam ich jeszcze tak dużo w głowie, że ciężko mi się skupić i napisać to wszystko, co chciałabym Wam przekazać. Biegłam ze spokojem, biegłam w tłumie uśmiechniętych i radosnych biegaczy. Biegło się dobrze od początku, może właśnie dlatego, ze niczego od siebie nie wymagałam. Trasa była początkowo płaska, przyjemna. Po drodze piękna architektura i dużo zabytków. Co mi się bardzo podobało, to tabliczki, które zwracały uwagę na ważne budynki. Bardzo dobrze pamiętam znak z napisem: „On your left, the Cathedral Notre-Dame de Paris!”. Coś bardzo prostego, a jednak dobry i ciekawy pomysł. Wierzcie mi, że pisząc teraz relację, biegnę ten maraton jakby ponownie. Chciałabym Wam opisać to, co widzę w pamięci. Przypominam sobie Pana z napisem „sieradzbiega.pl”, który przebiegając obok krzyknął „powodzenia”. Pierwszy punkt żywieniowy był bardzo dobrze przygotowany, tak jak wszystkie kolejne, aż do samego końca. Każdy z nich miał dokładnie taki sam układ – najpierw woda Vittel podawana w małych buteleczkach, banany, pomarańcze, kostki cukru i suszone owoce, ponownie banany, pomarańcze, kostki cukru, suszone owoce i na końcu woda. Wolontariusze (wiele starszych osób, co uważam za świetny pomysł!) dawali sobie sprawnie radę. Woda w butelkach to również wspaniały pomysł. Można się napić wody, bez wylewania połowy na siebie, a co najlepsze, można zabrać butelkę i biec z nią dalej, mając cały czas ze sobą picie. Bardzo spodobał mi się jeszcze jeden pomysł, o którym przeczytałam w zeszyciku z najważniejszymi informacjami (książeczka dodana była do pakietu startowego). Francuzi bardzo dbają o środowisko i segregację śmieci, dlatego pojawiła się informacja/prośba, aby butelki wrzucać do specjalnie przygotowanych koszy na śmieci, a nie na ziemię. Na początku i końcu każdego punktu żywieniowego stały po dwóch stronach ogromne kontenery, do których należało wrzucać butelki. Wiecie co było w tym wszystkim najlepsze? Ludzie się tego trzymali i naprawdę wrzucali butelki do koszy. Te butelki, które spadły na ziemię, były na bieżąco sprzątane i wrzucane przez wolontariuszy do kontenerów. W ten sposób butelki były już przygotowane do dalszego recyklingu. Bardzo mądre rozwiązanie!
[gap height=”25″ /]
 
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
Kolejne kilometry mijały bardzo przyjemnie, a ja cieszyłam się naprawdę każdą chwilą. Dzięki regularnym wiadomościom od Kuby wiedziałam, że wszystko u niego ok, dzięki temu i ja biegłam spokojnie dalej. Od 11 do 19 kilometra biegliśmy Laskiem Vincennes. Piękne widoki, piękna zieleń i piękny zamek Vincennes, który nagle pojawił się po mojej lewej stronie. Co zabawne, zarówno Kuba jak i ja mieliśmy wrażenie patrząc na zamek, że stoi on nad morzem. Był piękny! Co jeszcze było piękne to to, że nieważne gdzie biegliśmy, wszędzie były tłumy kibiców. Myślę, że zgodzicie się ze mną, że doping dużo daje. Nawet, kiedy słucha się muzyki i własnych myśli, to uśmiechy ludzi, oklaski i obecność kibiców jest czymś bardzo potrzebnym. Ponadto naprawdę miałam wrażenie, że co kilometr gra jakiś zespół, ktoś tańczy albo śpiewa. Tym wszystkim osobom należą się ogromne podziękowania! Dokładnie pamiętam, że mijając tabliczkę z napisem „półmaraton” pomyślałam przez chwilę o wszystkich tych, którzy biegli tego samego dnia półmaraton w Poznaniu (trochę Wam zazdrościłam, że dla Was w tym miejscu bieg się już kończy ;)). Widziałam, że przede mną raz jeszcze taki sam dystans i dopiero zaraz zacznie się prawdziwa walka, bo przecież maraton zaczyna się po 30 kilometrze, prawda?!
Na około 23 kilometrze trasa zaczęła biec wzdłuż Sekwany. Kolejne piękne widoki, ale i profil trasy trochę bardziej wymagający. Zaczęły pojawiać się tunele, co oznaczało zbieg w dół, przebiegnięcie przez tunel, a potem bieg pod górkę. Kolejną piękną niespodzianką było spotkanie na trasie wśród kibiców Gosi z Running is my happiness. Znałam ją „tylko” z internetu, ale rozpoznałam od razu. Wypatrzyłam pompony z małą polską flagą w dłoni, i jej  ogromny uśmiech. Krzyknęłyśmy tylko głośno, podałyśmy sobie ręce i biegłam dalej. Gosiu, raz jeszcze wielkie ogromne dziękuję, jesteś prawdziwą ENFORFINĄ. To był ułamek sekundy, ale sprawił, że dostałam kolejnej dawki nowej energii.
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
[gap height=”25″ /]
Chwilę później czekał na nas długi tunel. Pamiętam, jak dyskutowałam na ten temat z bratem, czy zegarek się wyłączy (bo straci sygnał) czy wytrzyma. Kochany brat napisał mi ostrzegającego smsa, w którym poinformował, że lepiej zatrzymać trening, inaczej zegarek sam się wyłączy. Tak więc zrobiłam wbiegając do tunelu. Niestety przerwa na zegarku (dwa razy potem jeszcze sam się zatrzymał) sprawiła, że do mety nie miałam pojęcia na jaki czas biegnę. Dobre w sumie i to, przecież i tak nie kontrolowałam za bardzo czasu. Tunel był długi, ciągnął się i ciągnął i wydaje mi się, że biegliśmy nim ponad kilometr. Niesamowite wrażenie: z jednej strony było dziwnie – ciemno, okropnie duszno, głośna muzyka i światła jak w dyskotece, z drugiej strony to wszystko było bardzo klimatyczne.
[gap height=”25″ /]
 
[gap height=”25″ /]
 
Cieszyłam się jednak, kiedy wybiegliśmy na świeże powietrze (nawet spory podbieg mi nie przeszkadzał), w tunelu zrobiło mi się nieprzyjemnie duszno i klejąco. Na wysokości mniej więcej 27/28 kilometra (a dokładnie przy oznakowaniu 17 mili) moja mama zostawiła mi plakat, który specjalnie dla mnie zrobiła. Musiała już uciekać w kierunku mety, aby się na nią nie spóźnić. Ale plakat leżał i na mnie czekał – taka miła niespodzianka, za którą raz jeszcze dziękuję. Trasa cały czas prowadziła wzdłuż Sekwany. Widoki wspaniałe, kibiców całe tłumy. Tego dnia Paryż żył maratonem!
Kto biegł już w swoim życiu maraton, ten wie, że często na kilometrze 30. potrafi pojawić się słynna „ściana”. W Paryżu zamiast ściany po lewej stronie pojawiła się piękna Wieża Eiffla. Widok piękny, żałuję że nie zrobiłam podczas biegu zdjęcia. Kilometrów na szczęście ubywało, a mi biegło się nadal dobrze. Wiedziałam, że i Kubie idzie dobrze, a że na trasie słychać było coraz więcej karetek były to dla mnie cenne wiadomości. Poza tym patrząc na to, jak dobrze mu idzie, wiedziałam że na mecie czeka na niego kolejna życiówka. Mój kochany Terminator!
Kolejna sympatyczna tabliczka na trasie z informacją: „well done. udało się pokonać ścianę” wywołała uśmiech na mojej twarzy. I tak dalej biegłam w kierunku mety.  Im bliżej do niej, tym widziałam więcej osób, które przechodziły do marszu, lub walczyły ze skurczami. Ja czułam w paru miejscach obtarcia na ciele oraz zmęczenie, ale i tak było o wiele lepiej, niż się tego spodziewałam. Wyjątkowo fajnie dobrałam sobie muzykę, ona pomagała. Poza tym było dobrze, po prostu.
Na ostatnich kilometrach (około dziewięciu) biegliśmy przez Laskiem Bulońskim. Pięknie, że podczas maratonu mogliśmy nacieszyć się nie tylko miejskimi widokami, ale również naturą. To właśnie tam trasa zaczęła robić się wymagająca i na ostatnich kilometrach pojawiło się trochę podbiegów. Kuba zdążył mnie o nich poinformować, więc wiedziałam co mnie jeszcze czeka i chyba dzięki temu zniosłam to wszystko całkiem nieźle. Kiedy zobaczyłam tabliczkę z 41 kilometrem wiedziałam, że meta już blisko. Znowu pojawiły się magiczne siły na końcu. Szalone tłumy kibiców również wskazywały na to, że to naprawdę zaraz. Biegłam ile sił w nogach, szczęśliwa że się udało. Wiedziałam, że teraz już nic mnie nie powstrzyma.
Po przekroczeniu mety z radości poleciały mi łzy. Tak, znowu. Cieszyłam się jak szalona, że mój plan zrobienia dwóch maratonów w przeciągu trzech tygodni się udał. Na starcie byłam przygotowana na wszystko – ukończenie tylko półmaratonu, nawet zejście z trasy. Jednak się udało i udowodniłam sobie, że nie da się mnie tak łatwo pokonać ;)
[gap height=”25″ /]
Na mecie czekał nie tylko Kuba (tak jak pisałam wcześniej z życiówką – 3:39:25!!!!!!) i reszta moich wiernych kibiców, czekała tam również piękna koszulka z napisem „Finisher”, wspaniały medal (chyba rekompensata za Berlin ;)) oraz piękna zielona peleryna. Czekała tam również duma i zadowolenie, które trwa do teraz. Ukończyłam mój już ósmy maraton w życiu z czasem 4:05:33. Z ciekawostek do mety dotarło dokładnie 39 115 osób, z czego 21% kobiet oraz 79% mężczyzn.
[gap height=”25″ /]

[gap height=”25″ /]

[gap height=”25″ /]

To był piękny maraton i życzę Wam, abyście i Wy mieli okazję się kiedyś o tym przekonać. Każdy maraton jest inny i uczy mnie czegoś nowego. Ten pokazał, że czasami warto się od siebie odczepić i nie wymagać za dużo. Czasem mniej, znaczy więcej i tak było również w tym przypadku.
[highlight color=””][/highlight]
Dzięki Jacques, że tak ze mną biegasz, dzięki Wam za doping, smsy (tak, też te w trakcie biegu!) i wsparcie! Obiecuję, że teraz trochę odpocznę od maratonów, ale nie ukrywam, że kolejne plany już się pojawiły w mojej głowie…