Napisanie relacji ze swojego pierwszego biegu ultra nie jest łatwym zadaniem. Znacie moje relacje maratońskie i wiecie, że lubię się rozpisać. Skoro to był bieg dłuższy o 13 kilometrów, możecie przygotować się na dłuuuugi wpis. Sugeruję zrobić dobrą kawę, usiąść wygodnie, bo mam Wam naprawdę dużo do powiedzenia.

Może od początku: skąd w ogóle taki pomysł? Otóż, kiedy w zeszłym roku zobaczyłam zdjęcia moich znajomych oraz usłyszałam świetne opinie na temat pierwszej edycji GWiNT Ultra Cross, pomyślałam sobie, że też bym chciała kiedyś w tym biegu wystartować. Im więcej się zastanawiałam, tym bardziej doszłam do wniosku, że nie kiedyś, a w 2015 roku. I tak pewna idea przerodziła się w ogromne marzenie oraz największe wyzwanie na ten właśnie rok. Wiedziałam, że zapisy na tę imprezę mogą rozejść się dość szybko, dlatego powiedziałam sobie, że jeżeli uda się zapisać, to znak, że czas podjąć wyzwanie. Pamiętam jak dziś, kiedy w styczniowy wieczór czekałam na rozpoczęcie zapisów. Zadziałałam tak szybko, że byłam chyba jedną z pierwszych osób na liście. Udało się, zatem nie był odwrotu.

Lubię wyzwania i choć każdy kolejny maraton jest dla mnie wyzwaniem, to wiem już mniej więcej czego mogę się spodziewać. Potrzebowałam czegoś zupełnie nowego, wyjścia poza własną strefę komfortu, podniesienia sobie poprzeczki. Potrzebowałam tego dla siebie.

Kiedy moje nazwisko oficjalnie pojawiło się na liście startowej nadszedł czas na odliczanie dni oraz oczywiście poważne treningi. Na szczęście nie mam z nimi problemu, dlatego konsekwentnie trenowałam, ćwiczyłam i biegałam. Jak pamiętacie, w marcu wystartowałam w maratonie na Majorce, który zakończyłam sukcesem. Był to też jednocześnie najdłuższy mój bieg przed GWiNTem. Następnie było sporo weekendowych wybiegań w terenie, dwa półmaratony – Berlin i Poznań, parę innych startów. Były też oczywiście inne jednostki treningowe. W planach był również Orlen Warsaw Marathon, ale słusznie zrezygnowałam z udziału. W zamian za to, wystartowałam w biegu na dziesięć kilometrów, oraz dołączyłam do Asi na jej ostatnie kilometry maratońskie. Mogę się tylko cieszyć, że posłuchałam siebie i swojej intuicji. Dzięki temu miałam siły na poprawę wyniku podczas Wings for Life World Run, który był ostatnim dłuższym i szybszym treningiem przed moim debiutem na dystansie ultra.

Od poniedziałku dość mocno myślałam o sobotnim starcie. Zwracałam uwagę na to co jem, starałam się zadbać o wystarczającą dawkę snu. W środę rano zrobiłam ostatni trening (11,11 km) i postanowiłam, że do soboty już nie będę biegać, aby zatęsknić trochę za bieganiem. Oczywiście ciągle zastanawiałam się, ile powinnam ze sobą zabrać żeli, a może jeszcze coś innego. Podpytałam o to trochę Grzesia (nie tylko zaprawiony ultras, ale również właściciel sklepu Natural Born Runners), który doradził co i jak. Kupiłam cztery żele i parę batonów. Zgodnie z zasadą mojej babci „lepiej nosić niż się prosić” do plecaka z bukłakiem wrzuciłam jeszcze cukierki, plastry i opatrunki (tak, tak moja zdolność do wywrotek!), czołówkę, kurtkę, chusteczki, koc termiczny. Szczerze zastanawiam się, jak to wszystko w ogóle tam weszło, nie mówiąc już o tym, że prawie z niczego nie skorzystałam (z plecakowego jedzenia zniknęły tylko dwa żele), ale o tym później.

zdjęcie 4

W czwartek opanował mnie strach, że nie jestem przygotowana, że zrobiłam za mało długich wybiegań. W piątek zaś obudziłam się z totalnym spokojem i stwierdziłam, że czeka mnie po prostu długa, biegowa wycieczka. Ten stan na szczęście utrzymał się do końca dnia. Niestety sama noc nie była już taka spokojna. Położyłam się szybko do łóżka, ale ze względu na głośnych sąsiadów oraz dość mocny ból głowy (jednak nerwy) nie udało się szybko zasnąć, a budzik nastawiony był na 6:00 rano. O 7:30 byłam umówiona z Domi i Łukaszem, z którym pojechałam do Grodziska Wielkopolskiego. Humory i pogoda dopisywały – było dobrze! Na miejsce dojechaliśmy ze sporym zapasem, co mi jednak bardziej odpowiadało. Nie musiałam robić wszystkiego w pośpiechu. W biurze zawodów odebraliśmy pakiety startowe (koszulkę, którą w nim znalazłam będę wyjątkowo dumnie nosić!), po czym usiedliśmy przy stoliku, aby tam ze spokojem coś jeszcze zjeść i przygotować się do biegu.

Pakiet

Miałam naprawdę dobry humor. Myślę, że była to mieszanka stresu i takiej ekscytacji. Po pewnym czasie sala zaczęła się zapełniać. Pojawiało się coraz więcej znajomych twarzy. Były i takie osoby, które znałam do tej pory tylko z wirtualnego świata (tak Borman, to o Tobie!), miło było więc zobaczyć się w końcu na żywo. Było nas sporo, ale w porównaniu do biegów na asfalcie nadal dość kameralnie. Biegacze, dwa psy, uśmiechy – naprawdę panowała bardzo miła atmosfera. Choć im bliżej, tym bardziej odprawy, tym bardziej zaczęłam się wyciszać i koncentrować.

Foto: borman.pl - o bieganiu trochę inaczej
Foto: borman.pl – o bieganiu trochę inaczej

O godzinie 10:15 zebraliśmy się wszyscy, aby posłuchać kilku zdań organizatorów. Najbardziej zapamiętałam ich słowa, aby zostawić sobie zapas sił na ostatnie siedemnaście kilometrów trasy, gdyż te będą najtrudniejsze. Po kilku minutach zaczęliśmy wsiadać do autokarów, które miały zawieźć nas do Nowego Tomyśla na start. Wspólnie z Domi wsiadłyśmy do drugiego autokaru. Tam atmosfera, niczym podczas szkolnej wycieczki. Ruszyliśmy śledząc pierwszy autokar, gdyż jak się okazało nasz kierowca nie wiedział, dokąd ma nas zawieźć. Podróż nie trwała długo. Wjeżdżając do Nowego Tomyśla widzieliśmy paru uczestników, którzy biegli inny dystans. Kiedy nas mijali zaczynaliśmy im kiwać i kibicować z autobusów. Zawsze to jakieś małe wsparcie. Dla tych, którzy nie wiedzą, dodam że GWiNT Ultra Cross odbył się w tym roku na trzech dystansach – 100 mil, 110 km oraz 55 km. Odcinek ostatnich (lub dla nas pierwszych i jedynych) 55 kilometrów był dla wszystkich taki sam, z metą zlokalizowaną w Grodzisku Wielkopolskim. Ale aby dotrzeć na metę, trzeba najpierw wystartować. Po przyjeździe mieliśmy jeszcze godzinę do samego rozpoczęcia biegu, a że nasz start był jednocześnie punktem kontrolnym pozostałych biegaczy, to zanim ruszyliśmy, mogliśmy wspierać pozostałych biegaczy. Przed startem udało się porozmawiać z kilkoma osobami (dziękuję Piotr O. za ostatnie rady!), parę pamiątkowych zdjęć i punktualnie o godzinie 12:00 wystartowaliśmy.

Foto: Fotografia Piotr Oleszak
Foto: Fotografia Piotr Oleszak

zdjęcie 03

Foto: Fotografia Piotr Oleszak
Foto: Fotografia Piotr Oleszak

Sam początek prowadził ulicami Nowego Tomyśla, dopiero po około dwóch kilometrach krajobraz zaczął się zmieniać. Wiedziałam, aby na samym początku zwracać szczególną uwagę na tempo. Nie chciałam zacząć biegu zbyt szybko, w końcu miałam przed sobą nieznany mi, długi dystans. Tu też musiałam hamować trochę Dominikę, która wystrzeliła na początku jak z procy. Pamiętam, że na początku biegliśmy jeszcze w dość dużym tłumie, dopiero po pewnym czasie, tłum zaczął się rozciągać i zaczęło robić się coraz luźniej. Pamiętam, że na początku było dużo piachu, pola. Były piękne widoki. Było ich mnóstwo. Niesamowita różnorodność krajobrazu. Pamiętam, kiedy gdzieś tam jeszcze dość na początku biegu ukazał się przede mną uroczy wiejski domek. Po prawej stronie domek, po lewej pola. Pamiętam, że pomyślałam sobie „ale tu jest pięknie”. I tak właśnie było, cały czas.

Trasa 1

Oprócz plecaka z całym prowiantem trzymałam w dłoni jeszcze bidon w piciem (tak, słusznie myślicie. Zamiast kluczy był bidon!) dlatego pierwsza część biegu minęła bez większych problemów. Na piętnastym kilometrze znajdował się pierwszy punkt kontrolno- odżywczy. Usytuowany w pięknym folwarku Wąsowo. Nie ukrywam, że byłam niesamowicie ciekawa, jak wygląda taki punkt. Dla kogoś, kto biegł już biegi ultra brzmi to pewnie śmiesznie, ja oczywiście też mniej więcej wiedziałam, czego się spodziewać, ale mimo wszystko było to kolejne ciekawe doświadczenie. Sam punkt odżywczy był wspaniały – piękne wnętrze, w którym było przyjemnie chłodno (na dworze świeciło słońce, więc było momentami naprawdę ciepło), stoły pełne smakołyków. Były pomarańcze, banany, krakersy, ciasteczka, żółty ser i oczywiście napoje – woda oraz izotonik. W sumie nie czułam głodu, ale wiedziałam, że trzeba coś zjeść. Sporo wypiłam, napełniłam też do pełna bidon, zjadłam ciasteczka, banany i po około 5-6 minutach ruszyłyśmy dalej. Szybkie „zameldowanie” się u organizatora i mogłyśmy biec dalej.

Wąsowo

Wąsowo 2

Foto: Folwark Wąsowo
Foto: Folwark Wąsowo
Foto: Folwark Wąsowo
Foto: Folwark Wąsowo

Przed punktem kontrolnym cały czas był ktoś na horyzoncie. Tu pierwszy raz okazało się, że jesteśmy same. Część biegła już dalej, a część osób jeszcze odpoczywała. To chyba tu był też jedyny moment, w którym zwątpiłyśmy, dokąd biec. Na szczęście jeden z organizatorów krzyknął co i jak, a potem już widziałyśmy taśmy, które były oznaczeniem trasy. Moje początkowe obawy, że się zgubię podczas biegu były zupełnie niepotrzebne. Oznakowanie było perfekcyjne, naprawdę!

Przez około kilometr biegłyśmy piękną aleją. Jeżeli dobrze pamiętam, to po prawej i lewej stronie były duże lipy, piękny widok, który udało mi się nawet sfotografować w trakcie biegu. Chwilę potem skręciłyśmy znowu do lasu. Wiedziałam, że następny punkt kontrolny będzie na 28. kilometrze, tak też dzieliłam sobie odcinki biegu. Od punktu do punktu. I znowu te piękne widoki w lesie. Było sporo podbiegów, zakrętów, ciasnych ścieżek, gdzieś tam też były oczka wodne. Stety niestety świeciło słońce i zaczęło mi się robić ciepło. Od początku biegłam w czapeczce, w pewnym momencie ją zdjęłam bo miałam wrażenie, że ogranicza mi pole widzenia. Potem znowu ja założyłam i tak parę razy. Co ciekawe, to właśnie podczas tej części biegu czułam się najgorzej. Poczułam jakiś spadek formy, zakręciło mi się w głowie. Przez chwilę myślałam, że już po mnie, przecież nie byłam nawet jeszcze w połowie dystansu. Widziałam, że Domi ma cały czas sporo sił, a ja czułam że słabnę. Dziwne i nie wiem skąd się to wzięło. To wtedy postanowiłam zjeść żel i słusznie, że to zrobiłam, bo poczułam się lepiej. Dalej odliczałam kilometry do kolejnego punktu. O dziwo te mijały szybko, choć trzy ostatnie kilometry przed punktem odżywczym były po górkę.

Trasa 3

Kilometr 28 i przed nami wielka polana przy pałacu w Porażynie, na której znajdował się drugi punkt odżywczy. Czułam radość, że mogę chwilę odsapnąć i naładować akumulatorki, ale też dlatego, że coraz więcej kilometrów było już za nami, a nadal było całkiem nieźle. Tu znowu to samo – wypiłam wodę, napełniłam bidon, zjadłam banana, pomarańcze, krakersy i … żółty ser :D. Miałam już trochę dość słodkiego smaku, a ten idealnie go przełamał. Ponownie spotkałyśmy tam jednego z organizatorów, który poprosił nas do wspólnego zdjęcia. Tym miłym akcentem wyruszyłyśmy w dalszą podróż.

Porażyn

Minęłyśmy dworzec w Porażynie i po chwili na horyzoncie zobaczyłyśmy naszych pierwszych kibiców – bratanicę oraz rodziców Dominiki. Mieli tam chyba wszystko dla nas, ale dopiero co ruszyłyśmy z punktu odżywczego, dlatego napiłyśmy się tylko paru łyków Coca Coli i ruszyłyśmy dalej. Domi umówiła się z nimi, że będą na kolejnym punkcie na 38. kilometrze. Ten stał się moim następnym celem. Co ciekawe, takie wyznaczanie sobie kolejnych punktów pomagało mi zupełnie inaczej obnosić się z kilometrami. Kiedy biegnie się maraton, ten tak naprawdę zaczyna się dopiero po trzydziestym którymś kilometrze. Tu było zupełnie inaczej. W nogach miałyśmy już trochę ponad, a biegło się nadal dość dobrze. Oczywiście były momenty, w którym musiałam zwolnić, nawet parę razy chwilkę szłam, ale to nie było takie zmęczenie, jakie pojawia się podczas maratonu. To było dla mnie nowe i bardzo pozytywne doświadczenie. Te dziesięć kilometrów pomiędzy drugim, a trzecim punktem minęło dość sprawnie. Choć nie biegliśmy już od długiego czasu w dużej grupie biegaczy, to jednak gdzieś tam na horyzoncie ciągle ktoś był. Co jakiś czas mijałyśmy zawodników, którzy walczyli z większym dystansem (110 km lub 100 mil). Dla mnie oni byli niesamowici i za każdym razem, gdy się mijaliśmy, kibicowaliśmy sobie nawzajem. To było świetne! Dodam jeszcze, że przez dużą część biegu towarzyszył nam Bartek. Bartka poznałam podczas Wings for Life World Run – meta dogoniła nas w dokładnie tym samym momencie. W autobusie podczas rozmowy wyszło, że i on startuje na 55 kilometrów i tak wyszło, że naprawdę sporo biegliśmy razem. Niestety w pewnym momencie Bartek nas zostawił. Jak się później dowiedziałam na mecie, musiał trochę zwolnić ze względu na strajkujący żołądek.

Trasa 4

Trasa 5

domi

Jakieś dwa kilometry przed kolejnym punktem minęłyśmy Patryka i Kubę, znajomych Night Runnersów. Szybka wymiana zdań i pędziłyśmy dalej, w końcu obstawa Dominiki czekała już na nas ;) . Biegł z nami jeszcze Jasiek, mój znajomy, którego spotkałyśmy po drodze. Dosłownie paręset metrów przed samym punktem, tuż przy drodze, przez którą musiałyśmy przebiec czekała jeszcze grupa kibiców. Dzięki, to było bardzo miłe! Na ostatnim punkcie widać już było spore zmęczenie na twarzach niektórych biegaczy. Nie powiem, ja też byłam zmęczona, ale coraz bardziej zaczynałam wierzyć w to, że dam radę i dobiegnę do mety. Bałam się jednak tych ostatnich siedemnastu kilometrów. Po pierwsze dlatego, że nie będzie już żadnego punktu odżywczego po drodze, po drugie dlatego, że po raz pierwszy w życiu zobaczę na zegarku więcej niż 42,195 km, a po trzecie dlatego, że organizatorzy mówili, że będzie to najcięższy odcinek z ostrymi wzniesieniami. Poza tym bałam się po prostu zmęczenia i tego, czy głowa nie zastrajkuje, jak zobaczy, że ma biec więcej niż dystans maratoński. Na tym punkcie spędziłyśmy chyba najwięcej czasu. Napiłyśmy się wody, ja dolałam znowu wody do bidonu, zjadłyśmy coś i napiłyśmy się znowu cudownej Coli. Na co dzień nie pijam tego napoju (no dobrze, bardzo rzadko się zdarza), ale powiem Wam, że to naprawdę CUDO podczas takiego długiego biegu. Dużo cukru, kofeina… wspaniały napój, wspaniały! :D

Punkt

Jeszcze tylko szybkie smsy do rodziców (niestety ze względów służbowych nie mogli być na miejscu, a szkoda!) brata i czekającej na mecie Marty i mogłyśmy zacząć ostatnią już podróż. Naprawdę się tego odcinka bałam, organizatorzy nazwali go „odcinkiem na dobicie”, ale byłam pozytywnie nastawiona i to chyba bardzo pomogło. Na trasie było już coraz mniej zawodników, ale to nie przeszkadzało. Bliskość natury, śpiew ptaków i ciągle piękny krajobraz bardzo pomagały. Poza tym biegliśmy w nadal jeszcze w czwórkę. Domi, Jasiek, Bartek i ja. Widoki były tak piękne, że nawet raz się zatrzymałam, aby zrobić zdjęcie. Nie zapomnę Jaśka, który powiedział, że powinnam częściej robić zdjęcia na blog, będzie wtedy świetna okazja do odpoczynku. Nie wiem kiedy, ale nagle na zegarku pokazało się magiczne „42km”. Poczułam niesamowitą radość i wiedziałam, że teraz zaczyna się mój prawdziwy debiut – pierwszy raz pobiegnę więcej niż maraton. O dziwo biegło się świetnie, głowa chyba faktycznie była zaprogramowana na 55 kilometrów. Trasa faktyczne była ciężka, były momenty w których przechodziliśmy do marszu. Tak było na 44 kilometrze i to wtedy zadzwoni mój telefon. Gdybym biegła, nie odebrałabym, ale trafił w idealny moment, dlatego odebrałam i chwilę porozmawialiśmy. Chciał zapytać jak się czuję, jak mi idzie, gdzie jestem. Opowiedział też o swoim biegu. To było naprawdę miłe. Niby nic, a jednak cieszy.

Żałuję, że nie mogłam zrobić zdjęć z całej trasy, dlatego będę ciągle powtarzać, że było naprawdę pięknie. Pięknie, ale ciężko. „Podbiegi i zbiegi po najwyższych pagórkach zlokalizowanych w gminie Grodzisk Wielkopolski, stanowiących morenowe wzgórza porośnięte borem sosnowym. Wśród nich zdobywamy najwyższe wzniesienia nazwane roboczo przez lokalnych napieraczy „Mount Grodzisk” (114,5 m.n.pm.) i „K2” (113,5 m.n.pm.). Podbiegi nie są długie, ale jak na wielkopolskie warunki, dość ostre. Teren pofałdowany kończy się ok 6 km przed metą przebiegnięciem dawnej strzelnicy” – taki opis znajdziemy na stronie biegu. Tak też było. Nie pamiętam na którym kilometrze to było, ale byłyśmy z Domi już tylko we dwie. Przeszłyśmy na chwilę do szybkiego marszu, aby napić się Coli. Ruszyłyśmy dalej.

Trasa 6

Trasa 7

Trasa 9

Gdzieś, na chwilę przed pięćdziesiątym kilometrem, tuż przed sporym podbiegiem spotkałyśmy Marcina, mojego znajomego. Nie mógł uwierzyć w to, że „Kobiety biegają” go wyprzedzają. Namówiłyśmy go do wspólnego biegu, ale biegł z nami tylko kawałek. Podobno miałyśmy dobre tempo, tak było? Faktycznie im więcej kilometrów w nogach, tym miałam czasami wrażenie, że biegniemy szybciej i biegnie mi się lepiej. Wszystkie mocne podbiegi pochodziłyśmy, aby nie tracić sił. Kiedy zobaczyłam na zegarku „50” poczułam coś niezwykłego. Ciężko to opisać, ale zachciało mi się śmiać i płakać jednocześnie. To była taka mieszanka euforii z satysfakcją. Nie mogłam uwierzyć, że mam pięćdziesiąt kilometrów w nogach. Teraz wiedziałam, że zrobię to i dobiegnę do mety! Ostatnie kilometry były już całkiem przyjemne, bo było płasko. Jakieś cztery kilometry przed metą wybiegłyśmy z lasu i biegłyśmy już (już tylko we dwie, bo nawet pan, z którym biegłyśmy ostatnie kilometry został trochę z tyłu) asfaltową drogą prowadzącą do miasta. Dłuuuga prosta, po lewej strony żółte pole rzepakowe. Pogoda zaczynała się trochę pogarszać, na niebie pojawiły się szare chmury. Ja poczułam prawe kolano i udo, które czasami ostatnio dokuczały. Nie wiem czy bolało naprawdę, czy to już był bunt głowy. Na chwilę przeszłam do marszu, napiłam się i biegłam dalej. Wiedziałam, że jesteśmy już naprawdę tak bardzo blisko. Cały czas wypatrywałyśmy tasiemek, które wskazywały nam drogę do mety. I nagle zobaczyłyśmy park i w oddali metę. Coraz więcej ludzi, doping. Rodzice Domi i Marta. Kiedy ją zobaczyłam poczułam kluchę w gardle, strasznie się wzruszyłam. Wiedziałam, że jeszcze nie mogę ryczeć, przecież muszę jeszcze złapać oddech, bo do mety jeszcze jakieś 200 metrów. To był „akt terroru ze strony organizatorów” – tak sami napisali na stronie – bo kiedy widzisz metę przed sobą, a musisz skręcić jeszcze w lewo i zrobić duże kółko, to naprawdę te metry wydają się dwa razy dłuższe. Ale udało się. Rodzice Domi wydzierali się i kibicowali. Ostatnie metry były czymś niesamowitym. Trzy, dwa, jeden i …META!

Foto: Fotografia Piotr Oleszak
Foto: Fotografia Piotr Oleszak
Foto: Fotografia Piotr Oleszak
Foto: Fotografia Piotr Oleszak

 

Nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę. Zawieszono mi medal, TEN WYMARZONY medal, który był moim celem na ten rok. Udało się! Po raz kolejny udało się pokonać swoje słabości i wygrać z buntującą się głową. Udało się spełnić kolejny cel biegowy. Kiedy przytuliłam się do Marty, trochę musiałam sobie popłakać, ale z radości oczywiście. To był jakiś wybuch totalnych emocji. Na mecie mnóstwo znajomych – głównie tych, którzy stoczyli walkę z większym dystansem. Coś pięknego! Jakieś piętnaście minut po nas na metę dotarła również wielka ulewa. Szkoda, że szłam właśnie po moją torbę do samochodu i totalnie zmokłam. Założyłam na siebie coś ciepłego i wróciłam na metę, na której zjadłam makaron (brawa za to, że była opcja wegetariańska!). Porozmawiałam ze znajomymi i z nieznajomymi i chciałam już w sumie jechać do domu, okazało się jednak, że będzie jeszcze rozdanie nagród w poszczególnych kategoriach wiekowych. Gdyby nie Marta, nie poczekałabym, ale ona namówiła mnie do tego, aby jeszcze ta kilka chwil zostać. Moja kategoria (nadal jeszcze K20! ;) ) i słyszę miejsce III dla kogoś, miejsce II dla kogoś i nagle miejsce I Zofia Wawrzyniak.

Podium

OSZALAŁAM z radości, naprawdę. To była ostatnia rzecz, której mogłam się spodziewać. Nie planowałam na ten bieg żadnego czasu, był mi naprawdę obojętny, ale zakładałam, że pokonam ten dystans w około 7 godzin. Według zegarka wyszło 6h 12, według wyników 6h 14. Byłam siódmą kobietą na mecie (startowało czterdzieści jeden) oraz 58. osobą na 190 startujących osób. Byłam i nadal jestem bardzo, bardzo zadowolona. Czy można mieć lepszy debiut na dystansie ultra? Wydaje mi się, że nie …

Nagroda

Oczywiście nadszedł czas na podziękowania:

– dziękuję organizatorom oraz wolontariuszom za kawał świetnej roboty. To Wy tak naprawdę zasłużyliście na wielki medal i nagrody. Mam nadzieję, że wrócę do Was za rok. Brawo!

– dziękuję oczywiście Domi za to, że podchwyciła mój pomysł i dała się namówić na ten bieg. Poza tym dziękuję za wspólna walkę, za narzucenie tempa (bez Ciebie byłabym pewnie ciut wolniejsza) i za towarzystwo! <3 Dziękuję też Twoim rodzicom, bratanicy oraz Twojemu M. za doping, wsparcie no i oczywiście COCA COLĘ!

– dziękuję Marcie za to, że czekała na mecie. To niezwykle fajne, kiedy ktoś na Ciebie czeka. <3

– dziękuję Łukaszowi za wspólną podróż i wskazówki przed biegiem

– za te wskazówki dziękuję też Piotrowi, który potem uchwycił piękne momenty na zdjęciach, które tutaj widzicie

– dziękuję rodzicom za to, że byli myślami i że pozwolili mi na ten kolejny szalony pomysł

– dziękuję bratu za wsparcie już parę dni przed oraz za wsparcie smsowe w trakcie jak i informację o tym, że Lech wygrał 2-1 :D

– dzięki Bartek i Jasiek za wspólne kilometry

– dzięki Benek za telefon

– dziękuję Margo za opiekę nad psami i wielki bukiet kwiatów na powitanie

Dziękuję również wszystkim tym, którzy trzymali za mnie kciuki, to naprawdę dużo znaczy. Jeżeli o kimś zapomniałam, to bardzo przepraszam. Aha, ogromne gratulacje dla wszystkich moich znajomych, którzy również biegli i to nie tylko 55, ale również 110 km czy 100 mil. Jesteście świrami!

Mam nadzieję, że chociaż trochę poczuliście klimat mojego ultra debiutu. Było to naprawdę piękne doświadczenie, którego i Wam kiedyś życzę! A teraz wybaczcie, jest grubo po północy, czas uciekać!

PS. Dodam jeszcze tylko, że nie wywróciłam się ani razu (sukces!). Świetnym butom (dzięki Brooks!) zawdzięczam to, że miałam tylko jeden pęcherz na stopie. Co ciekawe, w niedzielę mogłam normalnie chodzić (zejście jak i wejście po schodach odbyło się bez większych problemów), a w poniedziałek zaliczyłam pierwszy krótki i wolny bieg, w czwartek drugi. Nie wiem jak to możliwe, że czułam i czuje się tak dobrze. Może to znak, że ultramaratony to moje przeznaczenie? Zobaczymy, ciąg dalszy nastąpi … to na pewno ;)

Ciociu, ten bieg dedykuję Tobie!