Autor: Zosia
Lepiej późno niż wcale… chyba tymi słowami powinnam zacząć moją relację z 22. Półmaratonu Philips’a w Pile, który odbył się (już!) dokładnie dwa tygodnie temu. Niestety w ostatnim czasie mam bardzo dużo obowiązków, a jeszcze nie udało mi się znaleźć sposobu na wydłużenie doby. 


W Pile pobiegłam już po raz trzeci. Pierwszy raz, w 2010 roku był to mój drugi półmaraton 
i próba generalna przed pierwszym maratonem w Poznaniu, czas wtedy 2h01 
i coś ;) Pamiętam, ze był to dla mnie niesamowity sukces, patrząc że pierwszy półmaraton pobiegłam rekreacyjnie z czasem 2h28.
W tym roku bardzo na Piłę zdecydowałam się bardzo spontanicznie. Jak wiecie, dwa tygodnie wcześniej biegłam półmaraton w Kolonii, dlatego na początku chciałam odpuścić sobie kolejne zawody. Postanowiłam jednak, że pobiegnę i potraktuję ten bieg jako trening. Pobiegnę na spokojnie, bez próby bicia rekordów. 

W niedzielny poranek wyruszyłam do Piły, aby odebrać pakiet startowy. W jego skład wchodził numerek startowy (kto by pomyślał ;)) oraz dużo reklam, próbka leków na stawy 
i koszulka. Niestety trzeci raz z rzędu dostałam koszulkę BAWEŁNIANĄ. Co lepsze, gdy poszłam po nią panie zapytały mnie „L czy XL?”. Gdy zapytałam, czy nie znalazłaby się jednak jakaś S, panie odpowiedziały że już się skończyły. Wielka szkoda, że organizatorzy nie pomyśleli o koszulkach termicznych. Myślę, że koszt jest niewiele większy, za to radość (przynajmniej moja – uwielbiam koszulki biegowe) byłaby ogromna. Poza tym myślę, że taka koszulka to idealna reklama – prawie podczas każdego treningu mijam kogoś, kto biegnie 
w koszulce z tegorocznego poznańskiego półmaratonu. Można? Można!
Wrócę jednak do biegu :) Po odebraniu pakietu startowego udałam się na start, który w tym roku był w innym miejscu ponieważ trasa została trochę zmodyfikowana. I dobrze! Organizatorzy 'wycięli’ z trasy jeden duży podbieg, który przeklinałam dwa poprzednie razy. Górka niby nie duża, a jednak ogromna i długa – ogromny demotywator!
Porozciągałam się chwilę po czym stanęłam w tłumie biegaczy aby ruszyć. Start był nieoczekiwany, ponieważ nie było wcześniej żadnego odliczani. Nagle usłyszałam strzał 
i zorientowałam się, że ruszamy. 
Przede mną stała grupka Pacemakerów z balonikiem na 1:50. Stwierdziłam, że biegnę treningowo i nie muszę się śpieszyć, ale że będę ich obserwować ;) Trasa zmodyfikowana była moim zdaniem bardzo przyjemna. Na początku biegnie się dwie takie pętle (nawet na początku przebiegaliśmy przez metę co było dość zabawnym uczuciem) aby potem rozpocząć już dłuższą rundę kończącą się prawdziwą metą :). Biegło mi się całkiem dobrze, przez pierwsze pięć kilometrów był spory tłum, który potem z każdym kilometrem robił się mniejszy. Przede mną cały czas widziałam baloniki. Raz były bliżej, raz dalej. Stwierdziłam, że nie przejmuję się tym, przecież biegnę treningowo. Pogoda była bardzo przyjemna, było słonecznie i ciepło, momentami aż za bardzo. Bardzo przyjemne były kurtyny wodne oraz pomoc mieszkańców, którzy pomagali biegaczom lejąc wodą z węża ogrodowego! Niestety po raz pierwszy wybrałam na bieg złe skarpetki – były zbyt krótkie i od piętnastego kilometra poczułam, że but obciera mi lewą piętę. Tak jak pisałam, biegłam treningowo i nie patrząc na czas, jednak (głupia!) ambicja nie pozwoliła mi na zatrzymanie się, aby podciągnąć skarpetkę… Ból czułam aż do dziewiętnastego kilometra, potem już była lekka znieczulica wywołana lekką adrenaliną. Na trasie cały czas po drodze widziałam naszą biegającą kobietę Asię Kniat (Asiu pozdrawiam!), z którą pod koniec (chyba na siedemnastym kilometrze) udało mi się nawet zamienić kilka słów. Ostatnie dwa kilometry były niesamowicie fajne, ponieważ zobaczyłam 
w pewnym momencie, że wymijam panów z balonikiem na 1h 50. Pojawiła się w głowie myśl, że czas będzie podobny jak podczas życiówki w Kolonii, a że biegło się dobrze, to biegłam dalej. Ostatnie paręset metrów (prosta prowadząca do mety) udało mi się pobiec sprintem aby wbiec na metę z czasem 1h48:42, co okazało się kolejną życiówką. 
Było to tak nieplanowane i tak dużym zaskoczeniem, że na mecie się popłakałam (to też było nieplanowane ;)) i to bynajmniej nie z powodu zakrwawionej pięty! 

Na mecie otrzymałam medal oraz siateczkę z wodą, Poweradem i małą przekąską – baton 
i banan, o ile dobrze pamiętam. Dopiero wtedy poczułam, jak bardzo boli mnie ta nieszczęsna pięta, jednak taka miła niespodzianka jaką była kolejna życiówka pozwoliła szybko o tym zapomnieć. Czasami chyba im mniej się staramy, tym lepiej nam wychodzi, czyż nie? Oby tak było za tydzień. Trzymajcie kciuki!