Ten wpis miał powstać wcześniej o jakiś miesiąc, ale grudzień ma to do siebie, że sporo się wtedy dzieje i zabrakło chwili na spisanie myśli. Dziś mamy styczeń, czyli czas postanowień noworocznych i planów na nadchodzące miesiące. Za oknem zima (tak, w Poznaniu też jest śnieg!), więc pewnie podobnie jak ja marzycie już o wyjazdach w cieplejsze miejsca. Czas zaplanować 2018, dlatego napisałam kilka słów o moim grudniowym pobycie w Tel Awiwie. Postaram się odpowiedzieć na pytanie, czy warto tam polecieć.

O wyjeździe do Izraela myślałam już od dawna. Nowe połączenie lotnicze bezpośrednio z Poznania do Tel Awiwu sprawiło, że zaczęłam się tym tematem interesować poważniej. Kiedyś nie było żadnych lotów w tamtym kierunku, w tej chwili lata zarówno LOT, jak i Ryanair. Zresztą nie tylko z Poznania, w ubiegłym roku uruchomiono bardzo dużo połączeń z Polski do Izraela za naprawdę przystępne ceny. Loty Ryanairem z Poznania mają bardzo wygodne daty – wylot jest w czwartek ok. godziny 15, powrót w niedzielę ok. północy. Mamy więc pełne trzy dni, a jak dobrze pójdzie, trzeba wziąć tylko jeden dzień urlopu. ;) Jeżeli kogoś to interesuje, to my za nasz przelot (dwie osoby w dwie strony) zapłaciliśmy niewiele ponad 400 PLN. Nie jest to dużo, a jak się później okazało, w innych terminach można było znaleźć o wiele tańsze połączenia, również z innych miast. Sam lot trwa cztery godziny i był wyjątkowo spokojny. Lecąc do Izraela pamiętajcie o tym, że musicie mieć ze sobą paszport. To co prawda oczywiste, ale czasami te najbardziej oczywiste rzeczy potrafią umknąć naszej uwadze. Ponadto po wylądowaniu, a przed opuszczeniem lotniska musimy przygotować się na kontrolę. Staliśmy dość długo w kolejce, następnie musieliśmy odpowiedzieć na kilka pytań (dlaczego tu jesteśmy, gdzie się zatrzymujemy, jakie mamy plany). Po mało przyjemnej rozmowie wręczono nam zezwolenie na wjazd – był to niebieski bilet z naszym zdjęciem, danymi osobowymi i kodem kreskowym. Należy ten dokument zatrzymać aż do wyjazdu z kraju.

Dojazd z lotniska do centrum nie był skomplikowany. My wybraliśmy pociąg, którym jechaliśmy mniej więcej 15 minut. Bilety dla dwóch osób kosztowały 27 Szekli. Nie mieliśmy problemów z przeliczaniem cen, ponieważ przelicznik ILS do PLN, to prawie 1:1 (1 ILS to 1.02 PLN). Do hotelu mieliśmy jeszcze około 2 km, ale zamiast jechać autobusem postanowiliśmy zrobić sobie spacer, aby poczuć już klimat tego miasta. To był bardzo miły spacer, podczas którego sporo zobaczyliśmy.

Nocowaliśmy w hotelu, który był w bardzo dobrej lokalizacji. W pobliżu komunikacja miejska, sklepy oraz restauracje. Do plaży mieliśmy 400 metrów. Tel Awiw nie jest tanim miastem i to trzeba mieć na uwadze planując tam wakacje, ale nie jest to też miejsce, w którym nie można sobie na nic pozwolić. Nasz hotel nie był ani najdroższy, ani najtańszy, a był przyzwoity. Było czysto – a to najważniejsze – i miał super śniadania. Duże porcje i lokalne jedzenie (np. pyszna szakszuka!), więc chociażby dla nich warto było się tam zatrzymać. ;)

Warto pamiętać o tym, że w piątek wraz z zachodem słońca zaczyna się w Izraelu Szabat, który trwa do sobotniego wieczoru. Wtedy życie trochę się zatrzymuje: zamknięte są sklepy, restauracje, nie działa również komunikacja miejska. Oczywiście nie jest tak, że nie działa zupełnie nic. Sklepy i knajpy w dzielnicach arabskich są czynne. Co prawda trochę się naszukaliśmy, ale znaleźliśmy miejsce, w którym zjedliśmy w piątkowy wieczór kolację. Najbardziej przeszkadzać może brak komunikacji miejskiej, jeżeli chcecie pojechać gdzieś poza Tel Awiw. Ale i z tym można sobie oczywiście poradzić, wystarczy wszystko dobrze zaplanować. My, wiedząc, że nie ma dużo czasu, wyruszyliśmy do Jerozolimy w piątek rano. Wygodny autobus (było nawet WI-FI! ;)) odjechał punktualnie i po niecałej godzinie byliśmy już na miejscu. Zanim ruszyliśmy zwiedzać, upewniliśmy się, kiedy jadą ostatnie autobusy do Tel Awiwu, aby zdążyć przed Szabatem i na pewno nim wrócić. Na miejscu spędziliśmy ponad cztery godziny. Domyślam się, że to miasto, w którym spokojnie można spędzić kilka dni, ale ten czas wystarczył, aby zobaczyć Stare Miasto. Pięknie tam, mnóstwo wąskich uliczek i cztery dzielnice. Nie udało nam się zwiedzić dzielnicy muzułmańskiej, ponieważ właśnie zaczynały się tam modlitwy i turyści nie mieli wstępu. Zobaczyliśmy jedno z najświętszych miejsc chrześcijaństwa, czyli bazylikę Grobu Świętego i oczywiście Ścianę Płaczu. Cieszę się, że nareszcie mogłam zobaczyć to miejsce na żywo. Udało nam się jeszcze usiąść na kawę, przejść przez pachnący targ z warzywami, owocami i przyprawami. Uwielbiam takie miejsca! Po obowiązkowym zjedzeniu humusu dotarliśmy ponownie na dworzec. Bez problemu znaleźliśmy miejsce, z którego odjeżdżał autobus. Bardzo spodobało mi się to, że z „peronu” wchodziło się bezpośrednio do autobusu. Dzięki temu nie pomyli się autobusu.

To była krótka i intensywna, ale bardzo przyjemna wycieczka do Jerozolimy, którą naprawdę warto zobaczyć!

Skoro było już o transporcie, noclegu i wycieczce, to czas napisać również coś o jedzeniu, to przecież (bardzo!) ważny element każdej podróży. W Izraelu osoby, które nie jedzą mięsa będą bardzo zadowolone. Hummus, falafelki, szakszuki na śniadanie, duża ilość warzyw (dużo kiszonek!), piękne i świeże owoce (granaty!) to naprawdę spełnienie marzeń. Podobało mi się, że ludzie odżywiają się tam zdrowo. Do śniadania dostawaliśmy zawsze dużą sałatkę z pomidorami i świeżym ogórkiem, czy też świeżo wyciskany sok. A skoro o nim mowa, to powinnam jeszcze wspomnieć o tym, że prawie na każdym rogu można kupić świeży sok z granatu. Przepyszny i samo zdrowie! Spróbujcie koniecznie! Poza tym nacieszcie się falafelami i hummusem, bo nigdy wcześniej nie jadłam tak dobrych, jak w Izraelu.

 

No dobrze, skoro mowa o jedzeniu, to muszę też napisać o tym, jak wygląda temat biegania. Oczywiście obowiązkowo zabraliśmy ze sobą buty do biegania, bo uwielbiamy w ten sposób zwiedzać nowe miejsca. Można wtedy zobaczyć o wiele więcej, niż jeżdżąc np. komunikacją miejską, poza tym zwiedza się szybciej i intensywniej. Na pierwszy trening wybraliśmy się w piątek, po powrocie z Jerozolimy. Świeciło jeszcze piękne słońce, więc postanowiliśmy pobiec wzdłuż plaży w stronę Jaffy, czyli pięknej starej dzielnicy, która od 1949 roku jest częścią miasta. Trasa biegowa była piękna. Całe sześć kilometrów prowadziło wzdłuż morza. Szeroka promenada i mnóstwo biegaczy. Poza tym co chwile mijaliśmy siłownie na świeżym powietrzu, było gdzie ćwiczyć! Naprawdę widać, że tam ludzie bardzo dbają o siebie i o aktywność fizyczną. Bardzo mi się to podobało.

W sobotę, by uniknąć biegania w upale (według prognozy miało być 27 stopni i tak też było) wyruszyliśmy na trening o poranku, tym razem również wzdłuż morza, ale w drugą stronę. Kiedy dobiegliśmy nad morze – było to chwilę po godzinie 8 – nie mogliśmy uwierzyć, że tak dużo osób już biega. To było niesamowite. Miałam wrażenie, że biega całe miasto. Kiedy zatrzymaliśmy się na espresso w kawiarni przy promenadzie zauważyliśmy, że ta też jest pełna biegaczy. Zainteresowani koszulką „Tel Aviv Marathon” zaczęliśmy rozmawiać z jednym panem o bieganiu. Mówił, że w Izraelu biegi zorganizowane odbywają się zazwyczaj albo w piątek, albo sobotę. A że sobota jest dniem wolnym, to to właśnie jest ich dzień biegowy. W niedzielę wszyscy wracają już do pracy. Będąc tam nie da się nie biegać. Ta atmosfera, pogoda, ścieżki biegowe i masy biegaczy wręcz zachęcają do treningu. Jeżeli więc macie w planach podróż do Tel Awiwu, to NIE ZAPOMINAJCIE o butach do biegania!

Lecąc do Izraela kilkakrotnie słyszałam, że przecież to taki drogi kraj. Ale czy tak było? Fakt, to nie jest najtańszy kraj w jakim byłam (wyczytaliśmy nawet, że Tel Awiw to jedno z najdroższych miast na świecie), ale tak jak już pisałam, nie jest też tak, że traci się tam fortunę. ;) Za espresso płaciliśmy pomiędzy 6-8 ILS, czyli ceny takie jak w Polsce. Za talerz z falafelami (8 falafeli, chlebki pita, hummus, ryż lub frytki oraz mnóstwo kiszonek) płaciliśmy około 35 ILS. Nie jest to może tanio, ale potraktowaliśmy to jako danie dla dwóch osób i naprawdę się najedliśmy. Komunikacja miejska była tania, za bilet do Jerozolimy zapłaciliśmy 18 NIS w jedną stronę. A idąc w piątek wieczorem słynnym Carmel Marketem, czyli największym bazarem w mieście, udało nam się kupić wielki, soczysty granat za grosze. Myślę, że można tam przeżyć całkiem normalnie, trzeba tylko wydawać pieniądze rozsądnie.

Czy było niebezpiecznie? W Tel Awiwie ani przez chwilę nie poczułam się niebezpiecznie, zresztą podczas naszego pobytu w Jerozolimie również nie miałam żadnych obaw. Owszem, widok żołnierzy (głównie młodych chłopaków i młodych dziewczyn) z bronią na ulicy jest dla nas może niecodzienny, ale tam czymś zupełnie normalnym. Ja nie czułam się tam nieswojo. I choć wiem, że w Izraelu może być niebezpiecznie, to powiedzmy sobie szczerze – dzisiaj wszędzie może być niebezpiecznie.

Już tak zupełnie na koniec jeszcze jedna ważna informacja! Na lotnisku naprawdę trzeba pojawić się kilka godzin przed odlotem, gdyż czeka nas kilka kontroli bezpieczeństwa. Podczas pierwszej pytano nas, dokąd lecimy i czy mamy ze sobą bagaż do nadania. Dzięki temu tworzą się dwie różne kolejki. Następnie czeka nas najdłuższa i najmniej przyjemna kontrola, podczas której zadano nam sporo pytań. Czy byliśmy na wyjeździe razem, co robiliśmy, kim dla siebie jesteśmy, czy nie dostaliśmy od nikogo żadnego prezentu itp. Chwilę później kolejna krótka kontrola i pokazanie paszportu, następnie kolejna. Jest jeszcze jedna i dopiero potem normalna już kontrola bagażu podręcznego. Na szczęście poszło to u nas dość żwawo, ale w przypadku większej ilości pasażerów i o innej godzinie może się zrobić nerwowo. Warto mieć to na uwadze, by oszczędzić sobie stresującego pożegnania!

Mogłabym dużo jeszcze pisać o tym miejscu, bo wróciłam – choć niczego innego się nie spodziewałam – zachwycona Izraelem. Wiem, że zobaczyłam mało, ale mam nadzieję, że niedługo tam wrócę, by zwiedzić kolejne części tego kraju. A może Wy już byliście i polecicie jakieś miejsca? Chętnie przeczytam Wasze wrażenia.

Pozdrawiam!