Półmaraton w Kopenhadze był jednym z tych biegów, w którym bardzo chcieliśmy kiedyś wystartować. Były plany nawet jakoś wcześniej, ale pandemia je pokrzyżowała. W ubiegłym roku oglądaliśmy relację na żywo na komputerze i stwierdziliśmy, że w 2022 musimy tam być. Dodatkowym atutem tego biegu jest sama Kopenhaga – miasto, które też od dawna mieliśmy na liście miejsc do zwiedzenia. Dlatego decyzję o biegu podjęliśmy już w połowie maja i od razu się zapisaliśmy. 

Treningi szły dobrze, raz lepiej, raz gorzej ale generalnie ok. Po drodze przypałętał się COVID, więc trzeba było na chwilę zwolnić i wrócić do treningów z głową. Między innymi ze względu na chorobę, dobrze zapowiadająca się dycha w Berlinie (super trasa, dobra godzina, dużo szybkich biegaczy) wyszła poniżej pierwotnych, przed chorobowych oczekiwań. Zdrowie najważniejsze, dlatego biegłam z głową i słuchając organizmu. Kolejnym sprawdzianem formy była dyszka Szpota w Swarzędzu. Szkoda, że dystans był o około 200 metrów dłuższy. Tak czy inaczej, nawet z tymi dodatkowymi metrami udało się pobiec ponad minutę szybciej, niż miesiąc wcześniej w Berlinie. Więc ok, nie mogłam narzekać. 

***

I tak przyszedł wrzesień, ktoś nagle wyłączył upał i lato i już trzeba było pakować się do Kopenhagi. Polecieliśmy z Poznania (z przesiadką w Warszawie). Można też lecieć bezpośrednio z Poznania, ale SAS na jakiś czas wstrzymał te loty i jak my kupowaliśmy bilety, to tych połączeń jeszcze nie było. Przesiadka w Warszawie była wygodna, więc sama podróż poszła bardzo sprawnie. Świetne jest też połączenie między lotniskiem, a centrum Kopenhagi – do hotelu dojechaliśmy metrem (które jeździło co kilka minut, mimo że było już po 21:00) w dwadzieścia minut. Szybko i wygodnie. 

Hotel mieliśmy w dobrej lokalizacji, w centrum. W sobotę rano dość wcześnie wstaliśmy. Dzień zaczęliśmy od kawy i małego ciastka w bardzo fajnej kawiarni (takie moje “zboczenie zawodowe”, że lubię sprawdzać i testować kawiarnie ;)). Potem poszliśmy na kilkukilometrowy rozruch po mieście. Cisza, spokój, puste ulice- czyli to, co lubię w porannym bieganiu najbardziej. Piękną trasą nad wodą pobiegliśmy w stronę kopenhaskiej syrenki. Ze względu na poranną godzinę, również tam panował jeszcze spokój i nie było zbyt wielu turystów. 

Po bieganiu szybki prysznic i ruszyliśmy po pakiet startowy. Mieliśmy tam jakieś trzy kilometry i postanowiliśmy zrobić sobie spacer. Lubimy w ten sposób zwiedzać miasta. Po drodze usiedliśmy na śniadaniu w kolejnym świetnym miejscu. Pięknie, smacznie, miło i zupełnie na luzie. Dobry klimat miało to miejsce! Idąc po pakiet zastanawiałam się, czy będą duże kolejki. W końcu na bieg zapisało się 25 tysięcy (!!!) osób, a to jest naprawdę DUŻO (jeszcze taka ciekawostka – zapisanych było 25000, ale wystartowało 21797 biegaczy, z czego 8114 to kobiety). Na szczęście moje obawy okazały się niepotrzebne. W kolejce staliśmy może dwie minuty, potem podeszliśmy do stanowiska z pakietami startowymi. Podałam swój numer (swoją drogą ładny, 2112), pani wolontariuszka jeszcze głośno powiedziała moje imię i zaczęła szukać koperty. Po chwili mi ją wręczyła i … dobrze, że zawsze sprawdzam takie rzeczy, ponieważ zamiast Zofii był tam jakiś Markus. Okazało się, że pani pomyliła koperty. Dość długo szukała tej właściwej, ale w końcu ją znalazła. Cieszyłam się, że sprawdziłam to od razu, a nie np. dopiero w hotelu. Obawiam się, że nie znalazłabym pana Markusa przed startem, aby się z nim zamienić numerami. Uff ;) Cała reszta poszła już bardzo sprawnie. Przy kolejnym stanowisku odbieraliśmy koszulki, które były w pakiecie. Fajna, minimalistyczna czarna koszulka Nike z delikatnym logo półmaratonu i logotypami sponsorów na plecach. 

Aby wyjść z hali musieliśmy przejść przez expo, ale uważam, że one wszystkie są do siebie dość podobne. Tutaj było spore stoisko Nike, na którym chwilę się pokręciliśmy i tyle, wyszliśmy. Potem pochodziliśmy jeszcze po mieście, zjedliśmy makaron we włoskiej knajpie i jakoś około godziny 22:00 położyliśmy się spać. Bieg startował w niedzielę dopiero o godzinie 11:00, więc nie musieliśmy się zrywać skoro świt. Kiedy tylko otworzyłam oczy (i tak jakoś wcześnie, bo przed 7:00), to pierwsze na co spojrzałam, to pogoda. Prognozy na weekend były dość nieprzyjemne, bo miało padać od soboty do poniedziałku. Na szczęście to się nie sprawdziło i mieliśmy naprawdę super pogodę przez cały ten czas. W niedzielę lekko kropiło, ale o tym zaraz. 

Nie mieliśmy wykupionego śniadania w hotelu (szkoda było, mając dookoła takie miejsca), więc poszliśmy do kawiarni w której pierwszego dnia byliśmy na kawie. Zamówiliśmy dwie bułki – jedną z żółtym serem, druga z konfiturą i croissanta. Jedzenie jest oczywiście ważne, ale przy półmaratonie, aż tak bardzo się nie stresuję. Dlatego też nie stresował mnie fakt, że to była ciemna bułka z dużą ilością ziaren (nie było zwykłych pszennych). Po śniadaniu wróciliśmy do hotelu, przygotowaliśmy się i ruszyliśmy na start pieszo. Mieliśmy dużo czasu, mogliśmy iść spokojnym spacerem, a zawsze to już jakieś pobudzenie organizmu i rozgrzewka. 

Było pochmurno, nie było zimno, ale nie było też jakoś super przyjemnie. W pewnym momencie żałowałam, że nie zabrałam ze sobą opaski i rękawków, ale na szczęście potem okazało się, że nie były one potrzebne. Jakoś godzinę przed startem zaczęło kropić, na szczęście przy depozytach był mały namiot, w którym schowaliśmy się z innymi biegaczami. 

Muszę powiedzieć, że jak na taką ilość biegaczy wszystko było bardzo dobrze zorganizowane. Kiedy zbliżała się godzina startu, zaczęliśmy się przebierać, zostawiliśmy resztę rzeczy w depozytach (które były od razu przy naszej strefie startowej, co bylo super!) i zaczęliśmy rozgrzewkę. Mieliśmy na sobie foliowe peleryny, które chroniły przed lekkim deszczem, ale przede wszystkim trzymały ciepło. Zaczęliśmy rozgrzewkę, która była … bieganiem w kółko z innymi biegaczami już w strefie startowej. Kiedy zbliżała się godzina startu, pożegnaliśmy się z Marcinem i każde z nas poszło w swoją stronę. Ja startowałam ze strefy “1:20-1:30”, która faktycznie była dość zatłoczona. Nie przepadam za tłumami, po COVIDzie jeszcze bardziej, ale na szczęście nie trwało to długo.

Równo o 11:15 wystartowali pierwsi biegacze. Ja przez linię startu przebiegałam kilkanaście sekund później, ale z tego co czytałam, start miał trwać około 40 minut. Nic dziwnego przy takich tłumach. Muszę powiedzieć, że przez pierwsze dwa kilometry trochę mnie ta duża ilość biegaczy.. denerwowała. Kilkaset metrów od startu musieliśmy wyhamować prawie do zera, ponieważ coś się zakorkowało. Kilka razy ktoś mnie szturchnął i popchnął, czego generalnie nie lubię przy bieganiu. Wytrąca mnie to z rytmu. 

Dużo się działo w mojej głowie podczas tego biegu. Nie umiem tego do końca opisać, bo z jednej strony bardzo się cieszyłam, że tam jestem (w końcu od dawna chcieliśmy wystartować w Kopenhadze) i chciałam pobiec mocno, a z drugiej strony od początku głowa mi w tym przeszkadzała. Jakoś na drugim kilometrze pomyślałam nawet, że ja przecież wcale nie lubię takich dużych imprez, bo ludzie się pchają, nie można znaleźć swojego kroku biegowego. Dużo było “gadania ze sobą” w głowie podczas tego biegu. Śledziłam tempo i od początku było ono trochę wolniejsze, niż tego chciałam. Jakoś nie mogłam się skupić, a jednak trzymałam tempo, wolniejsze niż chciałam, ale trzymałam. Nie wiem, ciężko wyjaśnić ten chaos w mojej głowie.

Mimo to biegłam skupiona, w sumie niewiele się rozglądałam. Momentami próbowałam patrzeć na ulice, na miasto, na kibiców czy innych biegaczy. Zastanawiałam się, gdzie jest Marcin i jak mu się biegnie. W pewnym momencie zauważyłam wśród kibiców plakat z napisem “Jasiu” i od razu pomyślałam o moim Tacie. Bardzo spodobała mi się też ulica z dużą ilością duńskich flag. Dwa razy słyszałam też język polski wśród biegaczy, gdzieś za mną. 

Punkty z piciem były dość często i dobrze rozłożone. Przy pierwszym trafiłam na kubek z izo (nie lubię, więc wypiłam tylko mini łyk), na siódmym kilometrze postanowiłam zjeść żel, ponieważ czułam że go potrzebuję. Na punktach oprócz wody i izo były chyba też owoce (chyba banany) i widziałam też wazelinę. Był też jeden duży punkt z Red Bullem. Ja go nie piję na biegach, więc nie skorzystałam. Biegło się cały czas ok, ale nie super. Głowa szwankowała, mam wrażenie że trochę nie było ducha walki. No nie wiem, jak to mam opisać. Coś było tego dnia nie tak. Zaczęłam się zastanawiać, czy dam w ogóle radę złamać 1:30. I chyba ta myśl pomogła jakoś trzymać to tempo. Ale o przyspieszaniu raczej nie było mowy. 

Na trasie były dwa podbiegi, nie były one jakieś wielkie, ale odczułam je. Poza tym w pewnym momencie wyszło słońce i zrobiło się dość ciepło, czego w sumie się nie spodziewałam. Drugi żel wzięłam na piętnastym kilometrze i myślę, że dużo mi dał na tych ostatnich kilometrach. Pierwszą piątkę miałam najszybszą, potem niestety już zwalniałam. Nie pomagały też tłumy, które mnie w tym czasie wyprzedziły (poziom tego półmaratonu jest naprawde wysoki. Tyle mocnych dziewczyn, wow!). Psychika nie lubi tego, jak jest się wyprzedzanym, prawda? No ale od siedemnastego kilometra zaczęłam sobie już odliczać każdy kilometr i muszę powiedzieć, że mijały fajnie szybko. Wiedziałam, że berlińskiej życiówki nie poprawię, więc nie za bardzo patrzyłam już na zegarek. Starałam się biec już do końca mocno i nie zwalniać. Ostatni zakręt i na horyzoncie (daleko, bo ileśset metrów dalej) pokazała się meta. O dziwo te ostatnie metry nie ciągnęły się tak długo, jak się tego spodziewałam. Półmaraton w Kopenhadze ukończyłam z czasem 1:28:31, co jest moim drugim czasem na tym dystansie. Byłam  229. kobietą, co pokazuje ten wysoki poziom. Na mecie byłam zmęczona, ale jak tylko zobaczyłam Marcina to poczułam też dużą ulgę. Zawsze trochę się stresuję i lubię ten moment, jak już możemy się spotkać. Cali i zdrowi. 

Za linią mety czekał na nas medal, woda, bezalkoholowy Carlsberg (aż bym go teraz chętnie wypiła), Red Bull, banan i małe cynamonowe bułeczki. Szybko ruszyliśmy po depozyt, bo strefa mety nagle wypełniła się biegaczami i zaczęły tworzyć się spore kolejki. Na szczęście pani wolontariuszka szybko znalazła mój worek, bo wcześniej miała z tym problemy i czekaliśmy w kolejce dość długo. 

Przeszliśmy trochę dalej, to “strefy Zalando” – nie było to nic ciekawego, po prostu kilka ławek i miejsce z food truckami – tam się przebraliśmy i zaczęliśmy kierować się do wyjścia. Chcieliśmy już pójść w stronę centrum, aby coś zjeść. Po biegu zaszło słońce i znowu zrobiło się trochę chłodno, więc ramen był doskonałym wyborem na posiłek regeneracyjny. Może mało duński, ale pyszny i ciepły! ;) 

Wróciliśmy do hotelu, odpoczęliśmy chwilę, a wieczór spędziliśmy już w miłym gronie, przy zasłużonym kieliszku wina. 

***

W poniedziałek wstaliśmy rano, dzień zaczęliśmy od śniadania, a następnie zrobiliśmy na biegowo kilka kilometrów. Zwiedziliśmy tę część miasta, której jeszcze nie widzieliśmy. Po drodze oczywiście jakaś kawa i ciastko (ale oni mają pyszne wypieki!) i wróciliśmy wymeldować się z hotelu. Jako że nasz lot był dopiero wieczorem, mieliśmy jeszcze cały dzień na zwiedzanie, dzięki czemu mam wrażenie, że udało nam się naprawdę dużo zobaczyć. 

Kopenhaga to piękne miasto! Dużo zieleni, dużo wody, piękna architektura, ładne kolory. Dużo duńskiego dizajnu. Do tego doskonała infrastruktura dla rowerów. Miałam wrażenie, że większość ludzi porusza się tam właśnie na dwóch kółkach, dzięki czemu centrum miało w sobie taki spokój. Piękny widok, naprawdę. 

Jeżeli zastanawiacie się, czy warto tam pojechać, to lećcie koniecznie. A jeżeli zastanawiacie się nad półmaratonem, to również szczerze polecam. Trasa płaska, piękne miasto, mnóstwo kibiców, dobra organizacja. Super fajna impreza! 

Wróciłam z tego wyjazdu naprawdę zadowolona, również moim półmaratonem. To trzeci raz w tym roku, kiedy złamałam 1:30, a to dla mnie jest już mocne bieganie i po prostu się cieszę. Teraz czas na dalsze treningi i jesienny maraton. Ale o tym już niedługo więcej. 

Aha, jeszcze jedno co mi się przypomniało, a co bardzo mi się podobało. Na numerze startowym każdy miał flagę swojego kraju. Niby nic wielkiego, a jednak fajnie widzieć, skąd jest osoba np. stojąca w strefie startowej obok. ;)

 

* Miejsca, które polecam w Kopenhadze:

BUKA Bakery (kilka lokalizacji), Atelier September, Andersen & Maillard, Hart Bageri, Apotek 57 i wiele wiele więcej. Naprawdę pięknych i fajnych kawiarni, czy knajpek jest w Kopenhadze mnóstwo.