Efekt zaskoczenia i dość nagły koniec pierwszej części był celowy. Gdybym zrobiła jeden wpis, byłby on tak długi, że nie chcielibyście już czytać dalej ;) Obawiam się, że część druga wyszła dość spora, dlatego życzę miłej lektury!

Wróćmy jednak do ciepłego, wiosennego Rzymu. Po porannym biegu i śniadaniu stwierdziłam, że muszę jak najszybciej odebrać pakiet startowy, aby poczuć wewnętrzny spokój. W Rzymie przy zapisach wymagane było oświadczenie lekarskie. Ponieważ dosyłałam je trochę później, obawiałam się, że na miejscu dowiem się że czegoś jeszcze brakuje albo czegoś nie dosłałam i pakietu nie będzie. Samo miejsce było dość daleko od samego centrum. Gdyby nie to, że mój brat był tam dzień wcześniej (aby odebrać pakiety startowe na RomaFun) obawiam się, że miałabym problem z dotarciem. Dojście ze stacji metra do miejsca docelowego trwało około dziesięciu minut. Nie było żadnych znaków, które tam prowadziły, jedynym tropem byli ludzie w sportowych butach oraz niebiesko-zielonych plecakach z napisem „Maratona di Roma”. 
Na samym wejściu zostałam poproszona o dokument potwierdzający moje zgłoszenie. Oczywiście okazało się , że dokument, który wzięłam ze sobą nie był wystarczający, ale na szczęście było miejsce, w którym można było wydrukować potwierdzenie. Odbiór pakietów startowych poszedł dość sprawnie. „Boksy” w których się je odbierało były podzielone na męskie i damskie. Damskich było o wiele mniej, tylko cztery. Po pokazaniu wszystkich dokumentów, dostałam numer startowy oraz bony na odbiór dalszych prezentów takich jak: plecak ASICS, koszulka termiczna, oraz bardzo fajna bawełniana, pamiątkowa koszulka. Do tego znalazłam jeszcze w pakiecie sporo (niepotrzebnych) ulotek, gazetę z najważniejszymi informacjami dotyczącymi maratonu, butelkę wody mineralnej, Gatorade oraz opakowanie… pistacji. 



Dumnie założyłam plecak i ruszyłam w stronę wyjścia. Niestety nie było to takie proste, jakby się mogło wydawać. Aby wyjść z budynku musiałam obejść najpierw całe targi. Mimo, że bardzo lubię targi biegowe, tutaj jednak jakoś nic mnie nie urzekło, oprócz stanowiska, na którym można było zgłosić siebie i swojego psa do RomaFun. Gdyby tylko Wiki była ze mną w Rzymie, kto wie, kto wie… ;) Zatrzymałam się tylko, aby obejrzeć trasę maratonu i czym prędzej udałam się do wyjścia.

Resztę dnia spędziłam spokojnie zwiedzając Rzym. Nie chciałam chodzić za dużo, aby nie stracić energii. Wielokrotnie zadbałam również o porządną dawkę węglowodanów – dobra (włoska) pasta nie jest zła! W drodze do hotelu, postanowiłam kupić sobie pieczywo, dżem oraz banany i wodę, na wypadek, gdyby się okazało, że śniadanie będzie dopiero od godziny 7:00. Okazało się (zobaczyłam to już pierwszego dnia), że w moim hotelu mieszka bardzo duża grupa zawodników, głównie z Kenii oraz Etiopii. Jak się okazało w dniu maratonu, byli to najlepsi biegacze, „top athletes”, po których w niedzielny poranek przyjechały autokary, dowożące na start. Co ciekawe, zarówno zwycięzca jak i zwyciężczyni tegorocznego maratonu, również mieszkali w tym samym hotelu. Próbowałam nawet zrobić sobie z nimi zdjęcie, niestety bezskutecznie. Wracając jednak do wątku śniadaniowego – okazało się, że będzie specjalne śniadanie dla biegaczy już od godziny 6:00. W sobotni wieczór, przylecieli moi rodzice. Postanowiłam jednak posłuchać rozsądku i zrezygnowałam ze wspólnej, wieczornej kolacji. Wiedziałam, że ważniejszy jest sen. 
Zostałam w pokoju i zaczęłam sobie spokojnie wszystko przygotowywać. Zegarek, pas do pulsometru, strój. Tutaj pojawił się problem. Nie mogłam się zdecydować, czy biec w koszulce z krótkim rękawkiem, czy jednak zdecydować się na dłuższy. Prognozy pogody zapowiadały deszcz, dlatego postanowiłam, że założę długi rękaw, ale do tego krótkie spodnie. Dzisiaj mogę powiedzieć, że ten wybór był idealny. Momentami było chłodno, wiał zimny wiatr i wydaję mi się, że w krótkim rękawku bym zmarzła. Po raz pierwszy, nie wiem od jak dawna udało mi się zasnąć chwilę po godzinie 22:00. O dziwo przespałam prawie całą noc i wstałam przed 6:00. Śniadanie było idealne – dużo bananów, jasnego pieczywa… Starałam się podpatrzeć, czy top atleci mają inne metody żywieniowe, po których może odnoszą takie sukcesy, ale szybko okazało się, że wszyscy jedliśmy to samo ;)





Po śniadaniu, ostatnich przygotowaniach powoli wyruszyliśmy w kierunku startu. Ze względu na dużo wydarzeń w Rzymie tego dnia (oprócz maratonu była jeszcze msza papieża Franciszka), postanowiliśmy pojechać taksówką, która bardzo sprawnie podwiozła nas w okolice Koloseum. Dojście do miejsca, w którym było wejście do poszczególnych stref czasowych zajęło nam około 20 minut. Pożegnałam się z rodziną i ruszyłam. Po około 10 kolejnych minutach mogliśmy wejść już do docelowego miejsca startu. Atmosfera była niesamowita – coraz więcej osób, coraz więcej kolorów. Pojawił się też duży stres, który zawsze odczuwam na starcie. Pogoda dopisywała, świeciło słońce, które jednak dość szybko schowało się za chmurami i tam też zostało do końca dnia. Pojawiło się też coraz więcej pacemakerów. Tuż obok mnie stanęła grupka panów z różowymi balonami i czasem 4:00h. Ponieważ odcień różu balonów pasował do logo kobiety biegają, spontanicznie postanowiłam przynajmniej z nimi ruszyć ;). Tak też zrobiłam.

Punktualnie o godzinie 9:30 wystartowali pierwsi biegacze. Jakieś dwie minuty później ja przekroczyłam linię startu. Teraz nie było już odwrotu ;) ale przecież wcale tego nie chciałam. Nie wiem dlaczego i sama uważam to za dość zabawne, ale zawsze na pierwszych metrach maratonu bardzo się wzruszam i chce mi się płakać. To są niesamowite emocje, które trudno opisać.
Od początku biegłam cały czas w pobliżu pacemakerów. Już na pierwszym kilometrze był dość spory podbieg oraz kostka brukowa, czyli coś czego bałam się najbardziej. Na początku był duży ścisk i zauważyłam, że Włosi się na początku mocno przepychali. Robili to w dość nieładny sposób – trzy razy dostałam od kogoś z łokcia, z dobra dwa razy bym się potknęła tylko dlatego, że ktoś przebiegł tuż przede mną wymijając mnie. Jeden raz bardzo mnie zirytował jeden pan, któremu chciałam nawet coś powiedzieć, ale aby nie tracić energii, odpuściłam. 





Cały czas biegło mi się bardzo dobrze. Miałam idealnie ułożoną playlistę (szczególne podziękowania dla tych osób, które przed maratonem dały mi dużo świetnej muzyki!), różowy balonik był cały czas obok. Zawsze na biegach obserwuję organizację punktów żywieniowych. W Rzymie wszystko były dobrze przygotowane: była woda nie tylko w kubeczkach, ale również w małych butelkach, co osobiście bardzo sobie chwalę, Gatorade, owoce (banany, pomarańcze, jabłka) i ciasteczka. Prawdopodobnie było jeszcze coś więcej, ale nie tego już nie zanotowałam. Trasa nie należała do najłatwiejszych, było sporo podbiegów, które starałam się liczyć, ale po ósmym odpuściłam i zajęłam głowę innymi myślami. Po pokonaniu dystansu półmaratonu, biegło się nadal dobrze. Trudno to opisać, ale czułam się niesamowicie bezpieczna widząc obok siebie, przed, a chwilami nawet za sobą, różowe baloniki. Minął 30. kilometr, a nogi wciąż chciały biec. Nie czułam jakiegoś dużego zmęczenia. Pięć kilometrów później powróciła ukochana kostka brukowa, na której nie biegnie się łatwo, a która towarzyszyła nam aż do mety. Od tego momentu pojawiły się również opady deszczu, na szczęście bardzo małe.

Gdy zobaczyłam tabliczkę z napisem „40km” wiedziałam, że już prawie się udało. Zauważyłam też, że różowe balony zostały z tyłu. I tak między 41 a 42 kilometrem pojawił się słynny podbieg. Tuż przy Koloseum. Był wyjątkowo wredny i bolesny, uwierzcie mi. Wiele osób zwolniło, dość sporo zaczęło iść. Przez ułamek sekundy i ja miałam chwilę zwątpienia i taką myśl, że może warto przejść do marszu. Głupota! Postanowiłam się nie poddawać. Gdy na horyzoncie pojawiła się meta zebrałam wszystkie siły, aby zrobić mocny finisz. Było warto wbiec na metę sprintem! Z niedowierzaniem spojrzałam na zegarek i zrozumiałam, że spełniłam swoje marzenie, które zaplanowałam na 2013 rok.  W życiu się nie spodziewałam, że uda się to już na początku sezonu w Rzymie. Złamane 4 godziny (nareszcie!) i czas 03:58:04 sprawiły, że tradycyjne już łzy szczęścia na mecie zmieniły się w prawdziwy ryk ;). 



Na 10666 startujących, zajęłam 4429 miejsce, byłam 364 z pośród 1931 kobiet.
Jestem szczęśliwa! To był piękny bieg! Dziękuję tym wszystkim, którzy się do tego przyczynili, a szczególnie moim najwierniejszym fanom, czyli mojej rodzinie. Ten maraton kiedyś jeszcze powtórzę. Roma, ti amo!