Jedenasta już edycja poznańskiego półmaratonu za nami i powiem Wam, że było wspaniale. Mam wrażenie, że z roku na rok organizacja biegu jest coraz lepsza, nawet hejterzy chyba nie będą mieli na co narzekać! ;)

Dla mnie było wyjątkowo, bo spokojnie. Za trzy dni biegnę maraton w Wiedniu, dlatego tydzień przed mogłam sobie pozwolić już tylko na spokojne, długie wybieganie po Poznaniu. Nie było mowy o ściganiu się i gonitwie za życiówką, dzięki czemu cieszył mnie cały ten weekend półmaratoński. W sobotę na spokojnie odebraliśmy pakiety startowe (wszystko bardzo sprawnie, a pakiety bardzo fajne z super torbą, koszulką, smacznym piwem i bez zbędnej makulatury), byliśmy na wykładzie Marcina Chabowskiego, ubiegłorocznego zwycięzcy poznańskiej połówki. Mądrze mówił, więc była to dobrze spędzona godzina. Samo expo też było udane. Ciekawe stoiska i wielu znajomych – spędziliśmy tam w sumie trzy godziny!

***

Nie mogłam przesadzić z tempem, ale równocześnie nie wyobrażałam sobie nie wystartować w Poznaniu (zresztą plan treningowy i tak „nakazywał” 21 km wybiegania), dlatego kilka tygodni wcześniej podjęłam decyzję, że dołączę do pacemakerów na dwie godziny i pobiegnę całość z nimi. Dlaczego akurat dwie godziny? Oczywiście głównie dlatego, że nasza Dominika była oficjalnym zającem na ten czas, poza tym to było odpowiednie dla mnie tempo, no i chciałam pomóc innym, którzy marzyli o łamaniu dwóch godzin. Cieszę się, że udało mi się również namówić Magdę na start i na dołączenie do grupy z balonikami (kto jeszcze nie czytał jej relacji, niech szybko to nadrobi tu). Codzienne obowiązki i praca każdej z nas sprawiły, że naprawdę dawno się nie widziałyśmy. A dobrze wiemy, że żadne Messengery nie zastąpią prawdziwej rozmowy. ;)

Piękny był ten braku stresu w sobotni wieczór oraz niedzielny poranek. Wstaliśmy rano, zjedliśmy spokojne śniadanie i pojechaliśmy rowerami na start. Na miejsce dotarliśmy chwilę przed godziną dziewiątą, a już wtedy czuć było niesamowitą atmosferę. Wszędzie było naprawdę dużo ludzi, dawno takich tłumów nie widziałam. Mam wrażenie, że nawet w Warszawie było mniej ludzi.

Ostatnia godzina przed startem wyglądała mniej więcej tak:

Spotkanie z Magdą
Depozyty
Pogaduszki ze znajomymi (pozdrowienia dla Chrisa z On The Move!)
9:30 zebranie najbardziej różowej grupy, czyli KB i wspólne foto.

Świetnie, że było nas tak dużo (a nawet więcej, bo nie wszystkie Dziewczyny zdążyły na zdjęcie).

Następnie trzymałam się już Domi i jej pomarańczowych flag. Od teraz nie chciałam jej już opuszczać aż do mety. Weszłyśmy do strefy, w której robiło się już coraz ciaśniej i w dobrych humorach czekałyśmy na nasz start. Punktualnie o godzinie dziesiątej wystartowali pierwsi zawodnicy. My tylko słyszeliśmy kolejne odliczanie, a ze względu na start falowy wyruszyłyśmy osiemnaście minut później (czołówka miała już kilka kilometrów w nogach!). Na początku trochę się wszystko pomieszało i rozjechało, musiałyśmy gonić Domi, która była kilkadziesiąt metrów przed nami. Na szczęście na drugim kilometrze biegłyśmy już ramię w ramię.

Przyłapane tuż przed startem. Fot. Adam Ciereszko

 

Biegło się dobrze, ale w zasadzie niczego innego się nie spodziewałam. Nie musiałam nerwowo kontrolować zegarka, nigdzie spieszyć. Domi i Zbigniew (drugi pacemaker) prowadzili doskonale. Domi co kilometr informowała o naszym czasie, motywowała grupę do wspólnej walki. Starałam się trochę  jej w tym pomóc i głośno krzycząc zachęcałam kibiców do dopingowania grupy „na dwa zero”. W takim towarzystwie kilometry mijały bardzo przyjemnie. Sama trasa również była fajna, najgorzej zrobiło się dopiero przy ulicy Solnej, bo choć ten podbieg wydawał się niewielki, to jednak ciągnął się tak naprawdę do samego Ronda Kaponiera. Na szczęście było na tym odcinku mnóstwo kibiców, którzy dodawali sił. Poza tym to były już naprawdę te ostatnie kilometry, tam już czuć metę. ;)

Dla mnie ten bieg był bardzo ciekawym doświadczeniem. Mogłam obserwować walkę pozostałych biegaczy. Pogoda nie była zbyt łaskawa – jak na bieganie było zbyt słonecznie i zbyt ciepło – z zimy zrobiło się od razu lato, więc nasze organizmy jeszcze sobie z takimi temperaturami zbyt dobrze nie radzą. Wiele osób przechodziło do marszu, punkty z wodą były bardzo oblegane. I tu mała sugestia, co moim zdaniem można by w przyszłości polepszyć – punkty odżywcze powinny znajdować się z dwóch stron. Kiedy stoliki są ustawione tylko po jednej stronie tworzą się spore kolejki. Takie rozmieszczenie rozładowałoby tłum. Ciekawe było obserwować reakcje ludzi, którzy widzieli wyprzedzające ich baloniki „2:00”. Jedni zrezygnowanie zwalniali, inni próbowali jeszcze trzymać tempo i gonić. My mijając biegaczy oczywiście zachęcałyśmy do tego, by dobiegli do mety razem z nami. Swoją drogą jeszcze jedna obserwacja – pacemaker nie ma wcale takiego łatwego zadania. Musi biec określonym tempem, nie może zwalniać. A tu, od pewnego momentu, głównie na tym ostatnim podbiegu, ludzie przed nami zwalniali, przechodzili do marszu. Wszędzie biegły tłumy, więc omijanie ich nie było takie łatwe. Musiałyśmy informować, że grupa na dwa zero nadciąga i prosiłyśmy o zrobienie miejsca. Dobrze, że Domi miała swój zielony gwizdek. ;)

Ostatnie metry były fenomenalne. Tłumy kibiców (Ci w Poznaniu są naprawdę NAJLEPSI!), głośna muzyka, głosy komentatorów (pozdrowienia dla Stankosia i Łukasza) oraz pomarańczowy dywan prowadzący do mety. Mam nadzieję, że udało nam się zachęcić kilka osób do ostrego finiszu, my na metę wpadłyśmy z czasem 1:59:20. Dwie godziny złamane, dla wielu półmaratończyków to duże marzenie.

Za metą zdjęcia, znajomi, pyszna zimna woda, o której marzyłam od dwudziestego kilometra i piękny medal. Choć były tam spore tłumy i dość długo nie mogłam się odnaleźć z Marcinem, to wszystko działało bardzo sprawnie. Organizacyjnie bieg na szóstkę! Brawo dla Organizatorów, Wasze zdrowie!

Dziękuję Domi i Magdzie za wspaniałą zabawę, gratuluję wszystkim Dziewczynom z KB udziału w półmaratonie. Wielkie podziękowania dla cudownych kibicek, m.in. Darii i Beaty, które dodały nam mnóstwo #pinkpoweru!

***

Za mną ostatni szybszy trening przed niedzielnym maratonem. Nie było łatwo, temperatury nie pomagają. W sumie jeszcze do mnie nie dociera, że Wiedeń już tuż tuż. To będzie kolejna biegowa przygoda. A jaki będzie jej finał? O tym w kolejnym wpisie, do zobaczenia!

PS. Jeszcze tylko dodam, że Pasta Party było wyjątkowo smaczne. Makaron al dente i aż dwa sosy wege do wyboru :D Brawo!