Chyba jeszcze w październiku znaleźliśmy loty do Tel Awiwu w fajnej cenie, postanowiliśmy więc zaplanować sobie wyjazd na weekendową ucieczkę przed polską szarą zimą. Okazało się, że pod koniec lutego jest tam duża impreza biegowa (maraton, półmaraton, dyszka i piątka), o której myśleliśmy już kiedyś. Oczywiste było, że połączymy nasz odpoczynek z bieganiem. Zapisaliśmy się na półmaraton. To taki wdzięczny dystans – wystarczająco długi, aby go odczuć, a na tyle krótki, że po biegu można normalnie chodzić i funkcjonować. ;) Zapisując się nie myśleliśmy o tym, że coś nam może w naszych planach przeszkodzić. A jednak. W poniedziałek (cztery dni przed startem) otrzymaliśmy wiadomość o tym, że bieg został odwołany dla zagranicznych biegaczy. Wystartować mogą tylko obywatele Izraela. Powodem była oczywiście obawa przed koronawirusem. Wtedy nie było w Izraelu jeszcze żadnego potwierdzonego przypadku, ale w ten sposób władze miasta chciały ograniczyć ryzyko rozprzestrzenienia się wirusa. Było nam przykro, ale przyjęliśmy tę wiadomość dość spokojnie. Szkoda, ale najwyżej będziemy kibicować.

A tu niespodzianka! Dwa dni po pierwszym mailu otrzymaliśmy kolejną wiadomość, z której treści wynikało, że jeżeli ktoś już jest na miejscu, to będzie mógł wystartować. Napisaliśmy jeszcze maila, aby się upewnić, czy to dobrze rozumiemy (komunikat był trochę niejasny) i dostaliśmy pozytywną odpowiedź. Myślę, że część osób (np. takich, które miały lecieć we wtorek) zrezygnowało z biegu. My się bardzo ucieszyliśmy, że jednak będziemy mogli pobiec.

***

Z Poznania wylecieliśmy w czwartek o godzinie 16. Swoją drogą to jest bardzo fajne połączenie lotnicze (czwartek-niedziela), które zachęca do spędzenia weekendu w Izraelu. My na miejscu w apartamencie byliśmy po godzinie 22. Na szczęście moi teściowie byli na miejscu już od rana i to oni odebrali za nas pakiety startowe. Chyba można je było odebrać jeszcze rano przed startem, ale to już było za dużo zamieszania. Pakiet był bardzo fajny – worek, ładna koszulka Nike, batonik, chałwa, próbka żelu chłodzącego i chyba jeszcze jakieś ulotki. Dość szybko położyliśmy się spać, ponieważ start biegu był o godzinie 6:15 (5:15 polskiego czasu!) w.. piątek. No właśnie, dość nietypowa pora i dzień jak dla nas, ale tam biegi odbywają się właśnie w piątek.

***

Noc nie była długa, bo pobudkę mieliśmy o 4:50 (przypominam, że to 3:50 polskiego czasu). Nie powiem, żebym wtedy czuła się na siłach aby przebiec półmaraton. Bardziej marzyłam o tym, aby wrócić do łóżka, ale na szczęście adrenalina robi swoje. Zjedliśmy śniadanie i odpowiednio wcześnie ruszyliśmy na start, na który mieliśmy około czterech kilometrów – dobra rozgrzewka. Wydawało nam się, że czasu będzie dużo, ale nie wzięliśmy pod uwagę tego, że przed wejściem do „miasteczka biegowego” (to była duża strefa, w której byli zarówno startujący w połówce, jak i w innych dystansach. Po biegu była to strefa mety) będą bramki i będziemy kontrolowani. Trochę to wszystko trwało, ale dotarliśmy na czas.

Marcin poszedł do przodu, ja zostałam trochę dalej. O 6:15 wystartowaliśmy. Pogoda była przyjemna – świeciło delikatne słońce (tak naprawdę chwilę wcześniej był dopiero wschód) i nie było jeszcze za ciepło. Jaki miałam plan na ten bieg? No właśnie trochę ciężko powiedzieć. W sumie planu nie było. Jestem w trakcie treningu do poznańskiej połówki (edit: po dzisiejszych informacjach z żalem muszę napisać, że „byłam” w trakcie treningu) i chciałam po prostu zobaczyć, jaką mam formę. Postanowiłam od początku ruszyć mocno, choć przyznaję że nie ustaliłam sobie wcześniej żadnego konkretnego tempa. Trochę może szalone, ale najwyraźniej jest w tym szaleństwie jakiś sens. To mocne tempo chciałam spróbować utrzymać minimum do dychy. A co będzie dalej, to zobaczymy.

Na szczęście ulice były na tyle szerokie, że tłum biegaczy mi w ogóle nie przeszkadzał. Nie wiem, ilu było półmaratończyków, ale na wszystkich dystansach wystartowało ponad czterdzieści tysięcy ludzi. Biegłam przed siebie, skoncentrowana ale i ciesząca się atmosferą. Na mniej więcej czwartym kilometrze wybiegliśmy nad morze, co było niesamowicie pięknym widokiem. Gdyby nie to, że nie chciałam tracić czasu..to zrobiłabym zdjęcie. ;) Cisza i spokój morza, słońce, cudownie! [zdjęcie poniżej zrobiłam potem będąc w tym miejscu już po biegu. Sami powiecie że pięknie, prawda?].

Wiedziałam, że na mniej więcej ósmym kilometrze zobaczę się z Marcinem, więc miałam kolejny cel biegu. Faktycznie, udało się. Dobrze było się zobaczyć. Potem nawrotka i zbliżał się powoli dziesiąty kilometr. Byłam ciekawa, czy kolejne kilometry pobiegnę podobnym tempem, czy będę musiała zwolnić. Mijając matę z pomiarem czasu na zegarku zobaczyłam 44:51 (czyli w końcu oficjalnie 45 min na dyszkę złamane! ;) ). To dało powera do dalszego biegu.

Po drodze łapałam wodę, bo robiło się coraz cieplej. Wiem, że w dzisiejszych czasach nie jest to zbyt eko i zero waste, ale woda na punktach była w butelkach, co było wygodne. Wolontariusze też spisali się na medal – stali i trzymali butelki w dłoni, tak że wygodnie można je było chwycić. Nie było dzięki temu żadnego chaosu na punktach. Mniej więcej chyba na trzynastym kilometrze jakiś biegacz zagadał do mnie po hebrajsku. Szybko przeszedł na angielski i zapytał na jaki czas biegnę. Powiedziałam, że fajnie byłoby złamać 1:40 (to by była moja życiówka, bo poprzednia to 1:40:28) ale spojrzałam na zegarek i dodałam, że jeżeli utrzymamy to tempo, to będzie chyba trochę szybciej. Chwilę biegliśmy obok siebie. Generalnie im dalej, tym tłum był mniejszy. W pewnym momencie było luźno i biegło się fajnie. Niezwykle miło było nagle usłyszeć swoje imię, tego zupełnie się nie spodziewałam. Asiu, dzięki za doping!

To były ostatnie (kilo)metry

Co do trasy, to nie była wcale taka łatwa. Było kilka podbiegów które dało się odczuć. Od około szesnastego kilometra coraz częściej marzyłam o mecie i coraz częściej spoglądałam na zegarek. Powoli czułam zmęczenie, a słońce coraz mocniej grzało, ale o dziwo nie zwalniałam. Cieszyło mnie to. Na ostatnich kilometrach biegliśmy szeroką, długą prostą. Czekał nas jeszcze jeden wiadukt, o którym zapomniałam (biegliśmy nim też w drugą stronę) – krótki, ale męcząco stromy. Dobrze, że to było już tak blisko mety, tam nie wypadało już zwolnić. ;) Poczułam radość, kiedy zobaczyłam na horyzoncie zbliżającą się metę. Nie wiedziałam, jaki czas zaraz zobaczę, bo śledziłam na zegarku tylko średnią całego biegu, ale wiedziałam że jest dobrze. Z daleka już słyszałam doping Marcina, co dodało ostatniego kopa. Dobrze było spotkać go od razu na mecie. Oprócz Marcina czekał na mnie jeszcze Maciej, nasz przyjaciel (mąż Asi, która mi kibicowała, a potem sama wystartowała w biegu na dyszkę :) ).

Na zegarku zobaczyłam czas, o którym nawet nie śniłam. Co prawda po moich ostatnich wynikach np. na City Trail wiedziałam, że z moją formą jest dobrze, ale takiego wyniku naprawdę się nie spodziewałam!

1:34:21  to od zeszłego tygodnia moja nowa życiówka. Nie wiem, czy dałabym radę pobiec w Poznaniu szybciej. Szkoda, że nie będę mogła tego sprawdzić. :(

***

Na mecie czekała na nas wielka strefa finiszera. Można było napić się m.in. pysznej kawy i coś zjeść. Co ciekawe tam też odbywało się expo, na którym wystawiało się sporo firm. Fajna sprawa. Wszystko na świeżym powietrzu, w cieple.

Podsumowując uważam, że to bardzo udana impreza biegowa. Mimo kilku dystansów i sporej ilości uczestników nie było chaosu i nie odczuwało się tych tłumów. Miłą pamiątką jest też piękna koszulka z pakietu startowego. Tel Awiw to moim zdaniem piękne miasto (zasługuje na odrębny post na blogu, zresztą raz już o nim pisałam tu), no i po biegu można schłodzić nogi w morzu, a potem zjeść najlepszy hummus na świecie. Cieszę się, że jednak mogliśmy wystartować. Szczególnie dziś, kiedy poznańska połówka została odwołana, doceniam to jeszcze bardziej.

Na mecie z przyjaciółmi