Dziś mam dla Was wyjątkowo szybki wpis. Szybki, bo postaram się go napisać w pociągu, który z siedemdziesięciominutowym opóźnieniem opuścił poznański dworzec. Kierunek: Warszawa!

[gap height=”25″ /]

zdjęcie (4)

[gap height=”25″ /]

Jak wiecie, dostałyśmy z Magdą zaproszenie na Orlen Warsaw Marathon. Co prawda dotarło ono do nas dziewięć dni przed maratonem (jeżeli ktoś nie przepada za spontanicznością, to mogło to być odrobinę za późno), ale to niezwykle miła niespodzianka, za którą raz jeszcze dziękujemy. Wybaczam nawet pomyłkę w moim nazwisku. Dobrze, że nie zostałam Warzywniakiem. ;) Ja na ten maraton zapisana jestem od grudnia. Tradycyjny prezent świąteczny od brata. On kupił pakiet dla mnie, ja dla niego. Chcieliśmy przebiec jeden wiosenny maraton razem. Dla mnie jednak od początku ten start miał być tylko „preludium” do startu, który zaplanowałam na maj. Nie chcę pisać, że chciałam go pobiec „treningowo”, (mam zbyt wielki szacunek do królewskiego dystansu i zawsze będzie to dla mnie wyzwanie, a nie trening), ale z pewnością chciałam pobiec go trochę poniżej moich możliwości, bez walki o życiówkę. W zeszłym roku w mojej głowie pojawił się pomysł, aby spróbować czegoś nowego. 9 maja zamierzam wystartować (chyba, że coś mnie powstrzyma, albo po prostu stchórzę) w GWiNT Ultra Cross na dystansie 55 kilometrów. Tak, pierwszy bieg w moim życiu dłuższy, niż maraton. Szaleństwo i momentami zastanawiam się, czy to naprawdę dobry pomysł. Jeżeli zastanawiacie się, dlaczego, oto odpowiedź: chyba po prostu chciałam trochę podnieść sobie biegową poprzeczkę i sprawdzić, czy stać mnie na więcej. Robię to tylko i wyłącznie dla siebie. Potrzebuję kolejnego wyzwania i chcę sprawdzić, czy sobie z nim poradzę. Prawdopodobnie będę siebie przeklinać, gdzieś tam na pięćdziesiątym kilometrze i możliwe, że wcale nie polubię biegów ultra, ale jeżeli nie sprawdzę, to się o tym nie przekonam.

Tak więc wracając do startu w maratonie, chciałam zrobić z niego „długie wybieganie”, które da mi spokój psychiczny przed GWiNTem. Jednak w zeszłym tygodniu dopadło mnie jakieś zmęczenie organizmu, które trzymało parę dni, a dwa dni temu jeszcze ten nieszczęsny upadek. Niby nic wielkiego, a jednak kolano trochę obolałe. To wszystko sprawiło, że nie poczułam się pewnie i zaczęłam mieć wątpliwości, czy to aby dobry i rozsądny pomysł. Nie jestem aż takim cyborgiem i obawiam się, że mimo szybkiej regeneracji mogę nie wrócić do formy. Mam przecież jeszcze po drodze Wings For Life World Run, a i tam chciałabym trochę pobiec. Nie chciałabym zniszczyć sobie startu, o którym myślę od paru miesięcy. Poza tym nie mogę narzekać, w końcu jeden maraton (Majorka) mam już przecież za sobą. Co prawda po zeszłorocznym kibicowaniu Paulinie, marzył mi się start w Warszawie. Co więcej, miałam pobiec go wspólnie z Domi, ale wiem, że OWM jest i będzie i mam nadzieję, że na mnie poczeka. Za rok odbędzie się czwarta edycja, a ja przecież tak kocham czwórki! ;)

No dobrze, oczywiście ostatecznej decyzji jeszcze nie podjęłam, mam zamiar zrobić to w sobotę. Posłucham mojej intuicji, jest całkiem niezła! Coraz bardziej jednak skłaniam się ku temu, aby wystartować „tylko” w biegu na 10 kilometrów, a potem zająć się kibicowaniem oraz wsparciem znajomych na trasie.

Mam nadzieję, że spotkam wielu z Was na starcie. Trzymam mocno kciuki! Jeżeli to Wasz debiut, to cieszcie się nim i każdym kilometrem, a jeżeli jedziecie walczyć o życiówki, to życzę Wam sukcesów i radości na mecie.

Do zobaczenia!