Miał być post o moich planach na najbliższe miesiące, ale ten będzie jednak trochę później, może po weekendzie.

Jak Magda słusznie zauważyła, za chwile skończy się pierwszy miesiąc tego roku. Niesamowite biorąc pod uwagę, że dopiero witaliśmy go biegiem na Cytadeli.

Pierwszy miesiąc roku to zawsze ten, w którym wszystko jest nowe, a przynajmniej tak sobie mówimy. Nowe cele, wyzwania, nadzieje i takie tam. Ja jakieś cele sobie na ten rok postawiłam, ale raczej nie należę do osób, które w styczniu koniecznie próbują nowego sportu, zaczynają chodzić na kursy języka i robią milion innych rzeczy „bo przecież nowy rok i nowe postanowienia”. Wszystko po kolei, w swoim czasie. Nic na siłę.

No, ale przejdę może do sedna sprawy – chodzi właśnie o ten miesiąc. Bo jednak trochę się na nim zawiodłam i uważam ze rok 2017 wita mnie niemiło.

A co się dzieje?

  • Zima. Mam jej już serdecznie dosyć. Przyznam, że w górach była piękna, nawet biały Poznań ma swój urok. Ale co za dużo, to niezdrowo. Poza tym poprzednie lata i krótkie, łagodne zimy trochę mnie chyba rozpieściły. Mam wrażenie, że wiecznie jest ciemno i ślisko na ścieżkach biegowych. Pewnie znajdą się osoby, które wolą biegać i trenować zimą. Ja jestem zdania, że zima nam to wszystko mocno utrudnia. Oczywiście tu pewnie liczy się po prostu odpowiednie samozaparcie i motywacja i można trenować. Ja też robię, co mam do zrobienia. Trenuję i biegam, ale nie sprawia mi to w takich warunkach dużej frajdy. Owszem, satysfakcja po takim treningu może jest i dwa razy większa, ale no ile można. ;) Każdy plan można również zmodyfikować – jeżeli dziś miało być szybkie bieganie, a na drodze szklanka, to pobiegaj jutro, gdy będzie lepiej. Ale mnie takie coś wybija nie tylko z rytmu, ale i wyprowadza z równowagi. I to dosłownie. ;)
  • Kolano. No właśnie. Równowaga i jej brak. To właśnie śliska ścieżka, a dokładniej lód przykryty świeżym śniegiem sprawił, że zaliczyłam dość solidny upadek w WPNie. Nie ma żadnego skręcenia (kochana pani fizjo oglądała i powiedziała, że biegać mogę), ale nadal jest trochę obolałe. Co ciekawe boli najbardziej, gdy się nie ruszam. ;)
  • Praca. Dużo pracy, męczącej pracy. Wszystko się skumulowało i czeka mnie spore wyzwanie w przyszłym tygodniu. Stresy i duża ilość obowiązków również nie sprzyjają dobremu nastrojowi
  • Czas. Ciągła gonitwa z czasem, bo doba nadal ma tylko i aż 24 godziny.
  • Zmęczenie/anemia. Z pewnością jest ono (zmęczenie) spowodowane wyżej wymienionymi punktami, ale również kiepskimi wynikami krwi, które otrzymałam dwa dni temu. Lekka anemia (tak, tak czekam na komentarz, że mam zjeść mięso!). A ta – stany depresyjne to tylko jeden z jej objawów – nie pomaga gdy za oknem zimno i ciemno. ;) Poza tym jestem zmęczona, ciężko mi wstać rano. A kiedy budzisz się po kolejnej drzemce (piętnaście wcześniejszych wcale nie słyszałaś) i widzisz, że połowa Twoich znajomych zdążyła pobiegać już naście kilometrów, to pojawia się jakieś bezsensowne poczucie winy, że jesteś śmierdzącym leniem.
  • Samochód. Nawet ten odmówił mi posłuszeństwa i wylądował w serwisie. Nie raz, a dwa razy w przeciągu kilku dni. Co prawda lubię chodzić, są przecież też tramwaje itd., ale zazwyczaj rzeczy psują się właśnie wtedy, gdy są naprawdę potrzebne. I tak właśnie było.
  • Starty. Tak wiem, sobotni City Trail, który uważam za wyjątkowo nieudany w moim wykonaniu, nie jest moim startem sezonu, jednak kiedy okazuje się, że na treningach biegam o wiele łatwiej i o wiele szybciej, niż na zawodach na pięć kilometrów, to pojawia się zwątpienie. Ostatni bieg na Dziewiczej Górze również poszedł mi gorzej, niż zwykle. Zrzucam to na kiepskie warunki (czytaj zima, wróćmy zatem do punktu pierwszego), kolano i zmęczenie, ale i tak powoduje to u mnie lekką irytację.
  • Odległość. Bo odległość pomiędzy Poznaniem i Warszawa oraz Poznaniem i Pekinem to nie odległość na niedzielne wybieganie. Kto wie, ten zrozumie o co mi chodzi.
  • Padaczka. I kiedy na koniec naprawdę długiego i słabego dnia gasisz światło, aby nareszcie zasnąć, a dosłownie pięć sekund później Twój pies dostaje silnego i długiego ataku padaczki, to ręce opadają z bezsilności.

To on sprawił, ze nie mogłam już zasnąć, a wpis ten napisałam grubo po godzinie pierwszej. Wiem, że nie ocieka on optymizmem (co gorsze, nie ma w nim chyba nic pozytywnego), ale takie teksty chyba też czasami muszą być. Przynajmniej jestem szczera. A życie, to nie zawsze kolorowy instagram.

Wiem też, że za chwile wszystko się ułoży i uspokoi. Muszę mieć trochę cierpliwości, dbać o regenerację, zadbać o zdrowie i robić dalej swoje, licząc na to, że śnieg (ten dosłowny i ten w przenośni) w końcu stopnieje. Po prostu fajnie jest wyrzucić te negatywne emocje z siebie. :)

A teraz robię zielony koktajl mocy i wracam do pracy. A kolejny wpis o moich planach (najbliższy bieg to Forest Run w sobotę) będzie już bardziej pozytywny, obiecuję! ;)

Zdjęcie z grymasem pasuje do wpisu. Dziękuję Tomkowi, za uchwycenie tej chwili.