Długo zastanawiałam się nad wyborem zdjęcia głównego (powyżej) do tej relacji.  Dlaczego wybrałam akurat to? Wydaje mi się, że najlepiej oddaje moje samopoczucie podczas 16. PKO Poznań Maratonu. Dziękuję szaszner.com za uchwycenie tego momentu. Dodam tylko, że to kilometr numer 38. Ale zanim tutaj dotrzemy trzeba zacząć od początku. Jeżeli chcecie wyruszyć ze mną na trasę, to serdecznie zapraszam.
[gap height=”25″ /]
Forest Run, był moim najważniejszym startem tej jesieni, choć już kilka dni po moim drugim ultra, zaczęłam coraz więcej myśleć o maratonie. Byłam przekonana, że trzy tygodnie na regenerację to trochę mało, dlatego początkowo nie miałam żadnych konkretnych planów dotyczących czasu. Wraz z dobrym samopoczuciem po Foreście pojawiły się pierwsze konkretne myśli, które kazały atakować marcową życiówkę. I tak już od czwartku wszystko kręciło się wokół maratonu. Nerwowe sprawdzanie prognozy pogody (niepokojąco niskie temperatury trochę stresowały), myśli o stroju, węglowodany i regeneracja. Biegałam niewiele, trzy dość krótkie i delikatne treningi. W piątek wzięłam wolne w pracy, ale nie odpoczywałam zbyt dużo – pomagałam Chłopakom z Natural Born Runners podczas Poznań Sport Fair. Miły czas, podczas którego miałam okazję nie tylko odkryć w sobie duszę handlowca, ale przede wszystkim też spotkać wielu znajomych. Dużo śmiechu i rozmów, które pozwoliły rozluźnić atmosferę i zapomnieć o stresie, który momentami się pojawiał. W piątek, już po targach, postanowiłam zadbać o dużą dawkę snu, dlatego już po godzinie 22 leżałam w łóżku. Oczywiście jak na złość bardzo rozbolała mnie głowa i żołądek, ale o dziwo udało się mimo wszystko wyspać.
[gap height=”25″ /]
Sobotni poranek był dość pracowity. Najpierw szybka akcja załatwiania „różowych balonów z helem” do punktu K[i]Bica, następnie pojechałam ponownie na targi. Spotkałam się na nich z Magdą i odebrałam pakiet startowy. Znowu mnóstwo znajomych, ale z racji, że miałam jeszcze sporo do załatwienia, szybko z tych targów uciekłam. Czas było zadbać o koncentrację i odpoczynek przed niedzielą. W połowie dnia, w ramach przedmaratońskiego ładowania węglowodanów pojechałam wspólnie z Adą na małe pasta party. Tam czas na chwilę się zatrzymał, a to mi było potrzebne. W domu zajęłam się muzyką oraz strojem, z którym miałam problem. Zapowiadane niskie temperatury trochę mnie przestraszyły, bo naprawdę nienawidzę marznąć! Na szczęście dość szybko znalazłam odpowiednie rozwiązanie: koszulka KB, rękawki Halfworn (świetnie zdały egzamin przez cały bieg), krótkie spodenki i skarpety kompresyjne. Poza tym rękawiczki, opaska na głowę i stylowa sukienka zrobiona z worka foliowego na start. To był dobry plan.
SOBOTA
W niedzielę obudziłam się kilka minut przed godziną szóstą. Za oknem było jeszcze ciemno i co o gorsze chłodno. Telefon twierdził, że temperatura odczuwalna to -4 stopnie. Śniadanie w postaci dwóch pszennych bułek, jedna z dżemem truskawkowym, druga z masłem orzechowym i można było ruszać na start. Dotarłam kwadrans przed godziną ósmą i wydawało mi się, że to mnóstwo czasu, jak się później okazało, niekoniecznie. Zdążyłam zostawić rzeczy w depozycie (bardzo sprawna organizacja!), porozmawiać ze znajomymi, szybkie foto KB i tak naprawdę już musieliśmy kierować się w stronę startu.
KB_start
Fot. P. Pawlik
Jeżeli chodzi o sam bieg, to plany były następujące: biegnę wspólnie z Łukaszem i Maciejem i staramy się pobiec na 3:45. Tak, dobrze widzicie. Kilka dni przed maratonem podjęłam decyzję, że jednak powalczę o czas. Były dwa wyjścia – albo się uda, albo nie. Nie miałam wiele do stracenia, a bardzo dużo do wygrania. Poza tym szykował się bieg w całkiem niezłym towarzystwie – Asia, z którą biegłam Forest Run również chciała atakować ten czas – i szkoda byłoby nie spróbować. W teorii plan był idealny, jak wyszło w praktyce? Było trochę inaczej. Panowie chcieli się jeszcze rozgrzać i umówiliśmy się, że spotkamy się w określonym miejscu kwadrans przed startem. Ze względu na tłum biegaczy nie odnaleźliśmy się. Nie znalazłam również Asi. Zdążyłam zamienić jeszcze kilka słów z Adą i weszłam do strefy startowej. W tym ogromnym tłumie poczułam się nagle bardzo samotnie. Zestresowałam się tym, że nie będę miała nikogo znajomego obok. Chwilę pomarudziłam w głowie, ale szybko wzięłam się w garść. W końcu nie był to pierwszy maraton, który biegłam sama, poza tym miałam opaski (aż dwie) z międzyczasami na dłoni. No i były jeszcze przecież fioletowe baloniki biegnące na czas 3:45. Stanęłam trochę daleko i wiedziałam, że po starcie będę musiała je dogonić, ale wierzyłam w to, że dam radę. Nagle wszystko poszło dość szybko, odliczanie i START! Ruszyliśmy. Biegłam spokojnie, choć szybciej niż zakładane tempo nakazywało. Biegło się lekko, dlatego biegłam równym tempem. Choć było rześko, to na szczęście nie było za zimno. Dobrze, że świeciło słońce, bo wtedy od razu jakoś lepiej się biegnie. Czułam świeżość w nogach, a to dobrze wróżyło. Kilometry mijały wyjątkowo szybko i przyjemnie, co pewnie było również zasługą kibiców, którzy dopisali już od samego początku, mimo wczesnej pory. Pierwsze znajome twarze już na Grunwaldzkiej, potem przy Hetmańskiej. A baloniki cały czas na horyzoncie. Udało mi się je dogonić dopiero  na wysokości Dolnej Wildy, tam też spotkałam Asię. Uff, ulga. Jest wsparcie! Trzymane przeze mnie tempo mi nie przeszkadzało, ani nie męczyło. Nie przeszkadzała również długa prosta na Drodze Dębińskiej, ani podbieg na Hetmańskiej oraz później Rataje, które zawsze mnie męczą psychicznie i fizycznie. Cały czas, wspólnie z Asią grzecznie trzymałyśmy się baloników.
Fot. Dziewicza Góra Biega
Fot. Dziewicza Góra Biega
Szybko minęło i już byliśmy na półmetku. Wiedziałam, że na 22. kilometrze czekać będą na mnie przyjaciele Asia i Maciej. Asię stojącą w różowej koszulce KB widziałam już z daleka. Tak jak wcześniej ustaliliśmy dostałam od niej pół banana (przydał się  bardzo, odczuwałam lekki głód, którego żel nie był w stanie zaspokoić), ja zaś zostawiłam jej rękawiczki (zdjęłam je już chyba na drugim kilometrze) i kilkaset metrów dalej wzięłam od Maćka specjalnie przygotowaną dla mnie butelkę z izotonikiem. Maćko pobiegł chwilę ze mną, zamieniliśmy ze sobą kilka zdań. Tym razem Rataje naprawdę szybko minęło, bo nagle już zbliżaliśmy się do świetnego fragmentu trasy, czyli do Malty. To miejsce kojarzy się głównie ze sportem, zawodami i treningami, dlatego miło było odwiedzić ten fragment miasta również podczas maratonu. Kolejnym odcinkiem była długa prosta, czyli ulica Warszawska. Pacemakerzy naprawdę perfekcyjnie prowadzili grupę i nie mam tutaj na myśli tylko tempa. Po każdym kilometrze wiedzieliśmy z jaką biegniemy średnią, jaki mamy zapas czasu. Były wskazówki o profilu trasy, były motywujące okrzyki (były nawet rymowanki ) oraz zachęcanie kibiców do robienia hałasu. Naprawdę niesamowita energia, za którą dziękuję. Wracając do trasy, prosta na Warszawskiej również szybko minęła (było z górki!) i już nagle byliśmy w centrum Poznania, a tam zawsze biegnie się  przyjemnie. Nie ukrywam, że cały czas biegłam z myślą o Sołaczu. Po pierwsze tam mieszkam, po drugie robię tam 90% moich treningów, po trzecie wiedziałam, że czekają tam na mnie rodzice oraz…różowy punkt K[i]Bica. Kiedy zaczęliśmy wbiegać na Al. Wielkopolską zaczęło mnie ściskać w gardle ze wzruszenia. Nagle dołączyła do mnie Paulina, która przez kilkaset metrów mi potowarzyszyła. Wielka niespodzianka! Dobiegła ze mną do punktu KB, a tam? Tam działo się coś niesamowitego. Było różowo, pozytywnie, wesoło i przede wszystkim głośno. Tego nawet nie da się opisać. I choć tak naprawdę były to tylko ułamki sekundy, to nawet mój pacemaker powiedział, że po tym dopingu dostałam nowej energii. Faktycznie, musiałam się hamować. Mam nadzieję, że osoby które biegły miały również okazję przeżyć ten doping.
[gap height=”25″ /]
Fot. R. Zabel
Fot. R. Zabel
Kilkaset metrów dalej kolejny głośny punkt (dzięki Maratończyk Poznań) i kolejne uśmiechnięte, znajome twarze. To było świetne doładowanie akumulatorów przed zbliżającym się podbiegiem. Czułam się nadal dobrze i choć wiedziałam,  że św. Wawrzyńca długo się ciągnie, to starałam się nie myśleć o tym, że biegnę pod górkę. Faktycznie w pewnym momencie podbieg sprawiał wrażenie niekończącej się historii, ale udało się go pokonać biegiem, choć sporo osób przechodziło tu do marszu. Na końcu czekali kibice (gRUNwald team i Kosiu, dziękuję!), którzy zdecydowanie ułatwili walkę na ostatnich metrach. Skręciliśmy w lewo i ruszyliśmy w stronę stadionu. Skłamałabym gdybym twierdziła, że absolutnie nic mnie nie bolało. Tak nie było, coraz bardziej czułam zmęczenie w nogach, które ten podbieg jeszcze spotęgował, ale i tak nie było tak źle. Wiedziałam, że za chwilę spotkam moją kuzynkę i Krzysia. Po drodze znajomi z Night Runners, którzy ustawili się w świetnym miejscu – dzięki za ten doping! Chwilę później na rowerze pojawił się Krzysiu z butelką coli. To napój, który pijam tylko w trakcie lub po długim biegu. W niedzielę te dwa łyki smakowały cudownie! Po drugiej stronie stała uśmiechnięta Marysia, moja kuzynka, ze specjalnie przygotowanym banerem dla mnie. Zdążyłyśmy wymienić spojrzenia zaledwie przez kilka sekund, ale i te bardzo pomogły.
Fot. M. Szeszuła
Fot. M. Szeszuła
Fot. A. Lenkowska
Fot. A. Lenkowska
Chwilę przed wbiegnięciem na stadion odłączyłam się od baloników i zostawiłam je w tyle, czułam że mogę biec odrobinę szybciej i tak też zrobiłam. Wbiegając spotkałam Artura Kujawińskiego, mojego pierwszego trenera, z którym również wymieniłam kilka miłych zdań. Ku mojemu zdziwieniu sam stadion ponownie nie zrobił na mnie aż takiego wrażenia. Trochę niewygodnie się biegło, nie było zbyt wielu osób na trybunach. O wiele większe wrażenie zrobiło na mnie to, że meta była już naprawdę blisko. Chciało się biec! Chwilę po wybiegnięciu ze stadionu pierwszy raz odnalazłam zguby ze startu – Łukasz i Maciej nie byli aż tak daleko, jak myślałam. Niestety mimo wszystko nie udało mi się już ich dogonić aż do mety.
[gap height=”25″ /]
Fot. A. Bednarek
Fot. A. Bednarek
I tak nagle ponownie pojawiłam się na Grunwaldzkiej, którą biegliśmy podczas pierwszych kilometrów biegu. Silny wiatr utrudniał tutaj bieg, ale mimo wszystko udawało mi się nie zwalniać. Świadomość, że fioletowe baloniki są za mną, dawała mi spokój psychiczny – wiedziałam, że jestem na dobrej drodze, aby osiągnąć założony cel. Grunwaldzka dość długo się ciągnęła, ale dzięki wsparciu Karoliny i dziewczyn, Ironmana Kuby oraz Natalii, która była wolontariuszką na punkcie z wodą, udało się ją (Grunwaldzką, nie Natalię) podzielić na fragmenty. Kiedy minęłam ulicę Matejki pojawiła się jeszcze jedna, niespodziewana niespodzianka. Wśród kibiców stała Marta. Marta, to osoba którą poznałam dzięki bieganiu. Drobna blondynka w charakterystycznych okularach biegająca szybko niczym gazela. Zawsze ją podziwiałam, aż w końcu na jakiś zawodach poznałyśmy się osobiście. W zeszłym roku pomogła mi kibicując na Rondzie Śródka, w tym roku zrobiła coś niesamowitego. Nagle wbiegła na trasę i zaczęła ze mną biec, a właściwie przede mną. Choć jest trzy razy drobniejsza ode mnie, starała się chronić mnie przed wiatrem, który wiał tam naprawdę mocno. Niczym prawdziwa trenerka krzykami motywowała do ostatniego podkręcenia tempa. Nie pozwoliła mi się poddać, wręcz przeciwnie pomogła znaleźć jeszcze ostatnie siły, aby przyspieszyć. Pobiegła ze mną jakieś trzysta metrów i chwilę przed ostatnią prostą do mety mnie zostawiła. Tam leciałam już sama. Kibice po prawej i lewej stronie oraz tykający z przodu zegar pozwoliły na całkiem udany finisz.
[gap height=”25″ /]
Fot. P. Pawlik
Fot. P. Pawlik
Zegar brutto pokazywał 3:44 coś, więc bez patrzenia na mój zegarek wiedziałam, że się udało! Netto wyszło dokładnie 3:41:44. Czas, który naprawdę totalnie mnie zaskoczył. Stojąc na starcie planowałam powalczyć o 3:45, o takim czasie nawet nie śniłam. Na mecie, przez długi czas nie ogarniałam tego, co się stało. W zasadzie do teraz nie wiem, jak to się udało. ;) Po raz kolejny bieganie pokazało, że nie ma rzeczy niemożliwych. Ten czas, to oczywiście nowa życiówka, poprawiona od marcowego maratonu na Majorce o osiem minut, o dziesięć minut lepiej niż podczas zeszłorocznego maratonu w Poznaniu, choć wtedy trasa była inna. Pobiegłam z numerem 44,  mecie byłam 1944 osobą,  czas brutto: 3:44:15, czas netto 3:41:44. Byłam 121 kobietą na mecie i 34 kobietą w mojej kategorii. Czy Wy też widzicie tu tak dużo czwórek? ;)To zdjęcie z mety, jak widać klucze były cały czas ze mną!
Fot. T. Misiorny / Fotofinisz.pl
Fot. T. Misiorny / Fotofinisz.pl
Zanim przejdę do podziękowań chciałabym trochę ocenić samą organizację biegu. Na swoim prywatnym profilu na FB napisałam, że to był perfekcyjny maraton. I choć pisałam to pod wpływem totalnych endorfin, te już opadły, a ja zdania zmieniać nie zamierzam. Uważam, że organizacji mogą pozazdrościć nam europejskie biegi. Biuro zawodów działało sprawnie, targi sportowe również. Tak ja pisała już Magda, pakiet startowy był bardzo bogaty – na zdjęciu brakuje jeszcze soku pomidorowego, który wypiłam chwilę po odebraniu pakietu. Depozyty, strefa startowa oraz szatnie i prysznice działały bez zastrzeżeń. Również strefa na mecie była w tym roku wyjątkowo ciekawa – żałuję, że po maratonie nigdy nie jestem głodna i mało jem, bo  tam było czym się najeść. Co najbardziej mnie zachwyciło, to nowa trasa i mam nadzieję, że kolejnych zmian nie będzie, no chyba że jeszcze na lepsze. To, że maraton wrócił do miasta, było wspaniałe zarówno dla nas biegaczy, jak i dla kibiców. No i mój ukochany Sołacz! Poznań Maraton, wielkie brawa!
[gap height=”25″ /]
pakiet
[gap height=”25″ /]
I zanim już powiem ostatnie słowo, nadszedł czas na podziękowania, bez których nie wyobrażam sobie tego wpisu. Kolejność jest przypadkowa, choć zacznę na pewno od największego wsparcia, jakim był nasz różowy punkt K[i]Bica. O tym zrobimy jeszcze odrębny wpis, ale bardzo dziękuję za to, że podchwyciłyście pomysł i tak bardzo się zaangażowałyście! To było coś niesamowitego! Świadomość tego, że na 32 kilometrze będzie doping pomagała pokonywać kolejne kilometry.  Pamiętam, jak odliczałam kilometry w głowie, zastanawiając się ile jeszcze mniej więcej zostało minut. Dziewczyny, byłyście wspaniałe i pomogłyście nie tylko nam, ale i innym. Łezka szczęścia poleciała, dobrze, że nikt tego nie widział!
[gap height=”25″ /]
Ponadto dziękuję:
[gap height=”25″ /]
  • rodzicom, jak zawsze, za to że byli na Sołaczu i na mecie i że śledzili mnie na żywo. Cieszę się, że Wam sie to jeszcze nie znudziło! [gap height=”25″ /]

kibice

  • Kubie za smsowe wsparcie. Zakładam, że gdyby nie wyjazd, to byłby albo obok na trasie, albo przynajmniej na mecie
  • Marcie za smsy i dobre myśli wysłane prosto z gór :*
  • Dzięki Benek za telefon na kilometrze numer… jeden!
  • Wszystkim osobom, które przed oraz w trakcie maratonu wysyłały mi słowa wsparcia (Kasia, Asia!) i trzymały kciuki.
  • Kasi za śledzenie na żywo i wysłanie smsa tuż za linią mety oraz dużo miłych słów (w ogóle dostałam wtedy bardzo dużo wiadomości, co świadczy o tym, że śledziliście na bieżąco!)
  • Asi, Maciejowi, Marysi i Krzysiowi za obecność na trasie w miejscach, w których była ona potrzebna oraz za dodające sił, wyjątkowe napoje
butelka
[gap height=”25″ /]
cola
[gap height=”25″ /]
  • wszystkim osobom, którym chciało się tego dnia wyjść z domów, aby nam kibicować, oczywiście wielkie uściski dla wszystkich znajomych!
  • Paulince za niespodziankę i wspólne metry
  • pogodzie, że była dla nas tak bardzo łaskawa. Co prawda było chłodno, ale podczas biegu nie było aż tak źle (ten wiatr na końcu był może zbędny). Przede wszystkim jednak było słońce, którego od poniedziałku już tylko możemy szukać za szarymi chmuarmi…
  • 239 za sobotni carbo_loading. Wasz makaron był nie tylko piękny dla podniebienia, ale i oka. Poza tym…dodał sił! Good job! (klik, klik: 239.com.pl)
  • Natural Born Runners za wypożyczenie namiotu do różowego punktu kibica (klik, klik: natural-born-runners.pl)
  • Zmiany Zmiany za przekazanie batonów, które były prowiantem dla kibicujących Kobiet (klik, klik: zmianyzmiany.pl)
  • raz jeszcze Marcie, za to co zrobiła, bo bardzo mi to pomogło. Bardzo doceniam bezinteresowną pomoc :*
  • Asi za kolejną wspólną walkę i kilometry! Zrobiłaś świetny czas i powiem to raz jeszcze: masz kobieto moc! Czekam na kolejne wyzwania!
  • fioletowym balonikom na 3:45 za perfekcyjne prowadzenie, za okrzyki oraz dobrą energię i miłą konwersację. Nie wiem, jak bym pobiegła, gdyby nie Wasze towarzystwo. Aha i przepraszam, że pod koniec Was opuściłam :)
  • Łukaszowi i Maciejowi, bo choć nasz wspólny bieg nie do końca wyszedł tak, jak to zaplanowaliśmy, to założenia mieliśmy bardzo dobre! . Poza tym czekaliście na mecie, a to było miłe.
  • A., za mobilny punkt kibica! Niesamowite! Pojawiałaś się i znikałaś. Byłaś na starcie, potem pojawiłaś się w kilku miejscach, aby na końcu przyjechać na metę. Zrobiłaś rowerowy maraton, czarny Punkcie! :D #1505

[gap height=”25″ /]

ada

  • wolontariuszom, bo bez Was to wszystko by się nie udało. Fajnie wiedzieć, że są jeszcze na tym świecie młode osoby, którym się chce. Chce się stać kilka godzin w zimnie, aby pomóc innym. Działaliście niezwykle sprawnie, kawał świetnej roboty!
  • Gratuluję wszystkim startującym, oczywiście w szczególności wszystkim debiutantom oraz dziewczynom z drużyny KB! Gratuluję Magdzie nowej, pięknej życiówki. Jest dla mnie pięknym przykładem tego, że chcieć to móc, nawet gdy czasu brak. Domi, Tobie też gratuluję!
[gap height=”25″ /]
Uuuuh, dużo tego wyszło, ale to w końcu królewski dystans. Poza tym tak już mam, to na pewno przez te endorfiny! ;)
[gap height=”25″ /]
Napiszę to raz jeszcze: to był perfekcyjny maraton. To był chyba mój pierwszy bieg, podczas którego wszystko zagrało tak jak powinno, od początku do końca. Nie czułam tempa, biegło się lekko. Choć nogi trochę bolały i czułam spiętą górną część pleców (czas na masaż!), to odbyło się bez ścian, kryzysów i marudzenia. To pierwszy maraton od dawna, podczas którego nie przeszłam ani przez chwilę do marszu. To również pierwszy maraton od dawna, który bardzo dobrze rozegrałam w głowie. Uwierzcie mi, głowa to ta ważniejsza połowa sukcesu.  Pozytywne myślenie również pomaga – w niedzielę od rana mocno wierzyłam w to, że to jest TEN DZIEŃ w którym się uda. I co?
[gap height=”25″ /]
.. udało się!
[gap height=”25″ /]
czas