Od 261 Women’s Marathon & 10k minął już ponad tydzień. Dokładnie tyle czasu zajęło mi zebranie myśli oraz, co było trudniejsze, znalezienie czasu, aby napisać relację z tego biegu. Oto ona, zapraszam do czytania.

Tak, jak pisałam już w moim wcześniejszym wpisie, start w maratonie dla kobiet był prezentem świątecznym od moich rodziców. Na Majorkę wyleciałam w sobotni poranek z Berlina. Lot trwał na szczęście tylko trochę ponad dwie godziny (tak, nie lubię latać) i na miejsce doleciałyśmy chwilę po godzinie 13:00. Jak się okazało dojazd z lotniska do hotelu zajął nam niecałe piętnaście minut. Już z taksówki miałam przyjemność zobaczyć różową metę, która stała nieopodal słynnej katedry w Palmie. Jeszcze większa była moja radość, kiedy chwilę później taksówka się zatrzymała i okazało się, że jesteśmy na miejscu. Moja mama znalazła i wybrała idealny hotel, który znajdował się dokładnie 400 metrów od startu i mety. Świadomość, że na start dotrę pieszo w pięć minut bardzo mnie uspokoiła. Przed startem (przede wszystkim w maratonie) lubię eliminować wszystkie możliwe stresy, ten jest zawsze jednym z nich ;) .

W hotelu zostawiłyśmy bagaże, wypiłyśmy kawę na tarasie, korzystając z pierwszych, hiszpańskich promieni słońca i wyruszyłyśmy, aby odebrać pakiet startowy. Biuro zawodów znajdowało się również w hotelu oddalonym od naszego o jakieś trzy kilometry. Podczas tego krótkiego spaceru miałam okazję zachwycić się pierwszymi widokami, cały czas szłyśmy wzdłuż pięknego portu z jeszcze piękniejszymi jachtami. W niewielkiej sali znajdowały się cztery stanowiska, przy których odebrać można było pakiet, było też stanowisko, w którym panie malowały paznokcie i robiły specjalne fryzury na maraton. Nie skorzystałam ani z manicure, ani z fryzjerki, ponieważ nie chciało mi się czekać. Poza tym na wszystkich biegach najlepiej sprawdza się zawsze mój niezawodny i nie wkurzający mnie kok, szkoda więc było czasu. ;) Poza tym na „expo” było też malutkie stanowisko z ubraniami i butami oraz stolik z książkami Kathrine Switzer.

Kolaż_1

Kolaż_3

W skład pakietu startowego wchodził worko-plecaczek (czarny, z różowym napisem 261 WM & 10 k), a w nim żółta koszulka termiczna Nike z długim rękawem z nadrukowanym numerem startowym „261” (czyli legendarnym numerem Kathrine podczas jej pierwszego maratonu w Bostonie w 1967 r.). Ta koszulka sprawiła mi naprawdę wielką radość (jest cienka, ale z długim rękawem, a takich mi brakuje ;) ) i chętnie będę w niej biegać. Ponadto w pakiecie znalazłam też opakowanie lokalnych ciasteczek, próbkę szamponu i odżywki do włosów, wejściówkę do fitness klubu oraz różową, polarową chustę (coś w stylu buff’a). Do pakietu dodana została książeczka, w której znaleźć można było najważniejsze informacje związane z samym biegiem. Wychodząc z hotelu miałam to szczęście, że wpadłam na Kathrine Switzer, która właśnie do niego wchodziła. Oczywiście podeszłam do niej, aby pogratulować pomysłu, chwile z nią porozmawiać i poprosić o autograf. Na szczęście wzięłam ze sobą jej książkę. Od Kathrine biło takie ciepło, że rozmowa z nią była czystą przyjemnością. Podziękowałam za świetną ideę, jaką jest ten bieg, opowiedziałam skąd przyjechałam (byłam w szoku, gdy Kathrine słysząc „Poznań” powiedziała, że zna miasto, bo była tu kiedyś na ślubie), opowiedziałam też o „Kobiety biegają”. Kathrine podpisała nie tylko moją książkę, ale również numer startowy. Tym samym stał się on najbardziej wyjątkowym numerem startowym na mojej ścianie, na której już dumnie wisi.

Kolaż_4Kolaż_5

Po odebraniu pakietu znalazłyśmy z mamą przytulną restaurację przy samym porcie i usiadłyśmy, aby coś zjeść. Mimo, że najchętniej spróbowałabym jakiś hiszpańskich smakołyków, rozsądnie wybrałam podwójną porcję spaghetti z sosem pomidorowym, które znalazłam w dziecięcym menu. Najedzone i zadowolone ;) ruszyłyśmy do kolejnego hotelu, w którym odbywało się spotkanie z Kathrine oraz trzema innymi biegaczkami. Stety niestety spotkanie odbyło się po hiszpańsku i nie zostało ono przetłumaczone dla nielicznych gości zagranicznych. Co ciekawe, kiedy Kathrine mówiła po angielsku, jej słowa były tłumaczone na hiszpański. Mała niesprawiedliwość i szkoda, bo pomimo, że hiszpański trochę znam, to tak naprawdę momentami nie rozumiałam nic. Na spotkaniu była również Karolina, Paulina oraz dwie Magdy, czyli kobiety biegające z Poznania (i Hamburga), które również przyjechały na maraton. Karolinę poznałam już jakiś czas temu, dzięki blogowi, pozostałe miałam przyjemność poznać dopiero na Majorce. Te cztery dziewczyny, to wulkany pozytywnej energii, a Karolinie dużo zawdzięczam. Zawodowo zajmuje się ona psychologią sportu oraz jest coachem. Od ponad miesiąca, a może już nawet dwóch, spotykamy się cyklicznie i pracujemy nad moją głową :D ,głównie aby jeszcze lepiej współpracowała ze mną podczas zawodów.

Polecam blog Karoliny, na którym dzieli się z innymi swoją ogromną wiedzą i pasją:
http://opsychologiisportu.blogspot.com/.

Kolaż_6

Po spotkaniu ruszyłyśmy do hotelu. Tam wypiłyśmy jeszcze na herbatę, ja trochę popisałam. Następnie, aby nie stresować się rano, przygotowałam sobie wszystko, co będzie mi potrzebne na bieg. Strój, numer startowy, przymocowałam czip do butów, przygotowałam sobie butelkę z wodą (tak jak zawsze, dodałam do niej Agisko Sport Drink), banana, słuchawki, klucze (tak, klucze od domu, z którymi zawsze biegam, nawet w zagranicznych maratonach!) oraz daszek na głowę. Playlista gotowa, budzik nastawiony – mogłam iść spać. Aby się wyspać, położyłam się około godziny 22:30. Wiem, że noc przed maratonem jest zawsze dość stresująca i ciężko zasnąć, ale tym razem to była istna tragedia. Nieważne, czy na plecach, na prawym boku, na lewym, czy na brzuchu, po prostu nie mogłam zasnąć. Okropnie frustrujące uczucie. Ponadto był sobotni wieczór, a Hiszpanie przecież znani są z tego, że ruszają w miasto dopiero późnymi godzinami. Wszystko fajnie i rozumiem, ale w pewnym momencie było tak głośno, że do mojej bezsenności doszły jeszcze hałasy. Śpiewy, krzyki, śmiechy i biegające małe dzieci, cudownie! Nie wiem, kiedy w końcu zasnęłam, wiem, że gdy o godzinie 5:45 zadzwonił budzik, a za oknem było jeszcze ciemno, nie byłam w najlepszym nastroju. Adrenalina i stres pomogły jednak szybko wstać i zacząć przygotowania. Temperatura miała być dość wysoka (18 stopni Celsjusza i słońce), dlatego wybrałam moje krótkie spodenki, w których biegłam już niejeden maraton, koszulkę na naramkach, skarpety kompresyjne oraz daszek na głowę, który miał chronić twarz przed słońcem. O 6:30 chciałyśmy pójść na śniadanie, aby zjeść je ze spokojem. Pan w recepcji hotelowej zapewniał mnie dzień wcześniej, że specjalnie dla mnie, śniadanie będzie tego dnia przygotowane wcześniej i będę mogła na nie przyjść już od 5:30. Recepcja oraz hotelowa restauracja znajdowała się w innym budynku niż nasz pokój (wystarczyło przejść 5 metrów). Kiedy wyszłyśmy i zobaczyłyśmy, że drzwi są zamknięte, zadzwoniłam dzwonkiem do drzwi. Raz, drugi i nikt nie otwierał. Po chwili zwątpiłam i zaczęłam myśleć co się stanie, jeżeli nie zjem przed maratonem śniadania. W mojej głowie już powstały plany awaryjne. Nie poddałam się jednak i wróciłam do pokoju, aby zadzwonić do recepcji. Okazało się, że (lekko zaspany) pracownik hotelu właśnie przygotowywał dla nas śniadanie i nie słyszał dzwonka. Zeszłyśmy więc raz jeszcze, aby uśmiechnięty pan otworzył nam drzwi. Śniadanie takie jak zwykle, czyli białe pieczywo z dżemem, do tego mały croissant z czekoladą i czułam, że jest energia na maraton ;) .

Na start wyruszyłyśmy chwilę przed godziną ósmą. Mimo słońca poranek był jeszcze dość rześki. Aby nie zmarznąć miałam na sobie bluzę oraz folię termiczną z biegu w Gdyni, którą wzbudzałam dość spore zainteresowanie. Kiedy dotarłyśmy na start (naprawdę zajęło nam to niecałe pięć minut), nie było tam prawie jeszcze nikogo, oprócz panów montujących ostatnie elementy przy starcie. Ten moment wykorzystałam na zrobienie zdjęć i trochę się rozgrzałam. Na szczęście po chwili na starcie zaczęło pojawiać się coraz więcej kobiet i robiło się coraz bardziej różowo i wesoło.

Kolaż_2

Po kolorze numerów startowych widziałam, że kobiet startujących w biegu na 10 kilometrów jest zdecydowanie więcej, niż tych biegnących maraton. Według danych, które dzień wcześniej przekazała mi Kathrine, zapisanych na maraton było 97 kobiet. To naprawdę niewiele. Chwilę przed godziną 9:00 udałam się do mojej strefy startowej A. Nigdy jeszcze nie było mi dane startować z pierwszej strefy, czułam się jak elita. ;) Jednak nie oszukujmy się, tutaj nie było sensu robić więcej stref, skoro było nas tak mało. Kawałek za nami ustawiały się kobiety biegnące 10 kilometrów, które wystartowały parę minut po nas. Atmosfera panująca na starcie była bardzo wyjątkowa. Śmieję się, ale było naprawdę dużo różu, było sporo emocji i było bardzo kobieco. Zaczęłam życzyć kobietom stojącym obok mnie powodzenia. Pewna Hiszpanka o imieniu Ana, spojrzała na mnie z przerażeniem w oczach. Powiedziała, że jest nas tak mało i ona się bardzo stresuje, po czym nagle się rozpłakała. Spojrzałam na nią, przytuliłam i powiedziałam, że będzie dobrze. Życzyłam jej (i to nawet po hiszpańsku!) powodzenia, ale patrząc na nią, sama się wzruszyłam. Takie uroki kobiecego biegu ;) Parę minut przed startem w naszej strefie pojawiła się Kathrine. Przywitała się i przytuliła każdą biegaczkę. To było niezwykle miłe. Następnie krótka przemowa i wystartowałyśmy równo o godzinie 9:00. Spojrzałam na mamę, pokiwałam jej i wyruszyłam w moją kolejną 42- kilometrową podróż. A była ona wyjątkowa.

Kolaż_7Kolaż_8

Pierwsze metry jak zwykle były niesamowite. Po prawej stronie morze, przed nami słonce, było przepięknie. Ruszyłam razem z Pauliną, z którą biegłyśmy aż do połówki razem. Pierwsze dziesięć kilometrów biegłyśmy razem z biegaczkami drugiego, krótszego biegu. Już na mniej więcej trzecim kilometrze dogoniły nas pierwsze z nich i w pewnym momencie uczestniczki maratonu i biegu na 10 kilometrów się pomieszały. Było nas dużo, ale wiedziałam, że już niedługo większość z nich zostanie na mecie, a tylko nieliczne pobiegną dalej. Dokładnie pamiętam słowa Pauliny, która na szóstym kilometrze powiedziała, ze nie wie, kiedy te minęły. Miałam podobnie, pierwsze dziesięć kilometrów minęło jak w jakimś transie. Nie wiem czy to emocje, adrenalina, czy może niesamowite widoki dodawały takiej energii, ale było dobrze. Po dziesięciu kilometrach kobiety kończące bieg skręcały w prawo do mety, a my biegłyśmy dalej, aby zacząć pierwszą z trzech rund, które miałyśmy do pokonania. Biegłyśmy w stronę portu i hotelu, w którym było biuro zawodów. Widoki piękne – po prawej palmy, po lewej port. Ale były też mniej ładne widoki. Pierwsza runda zleciała dość szybko. Cały maraton bardzo się rozciągnął, także nie biegło się w tłumie, a raczej w samotności. Na szczęście do 21 kilometra biegłam cały czas z Pauliną i dodawałyśmy sobie wzajemnie sił. Podczas tego biegu doceniłam też, jak bardzo ważny jest doping kibiców, którego tam praktycznie nie było. Najwięcej kibiców, w tym również moja dzielna mama, czekało właśnie w miejscu startu i mety. Jednak na pozostałej trasie było ich naprawdę niewiele. Większości były to osoby, które po prostu szły wzdłuż trasy i czasami ktoś coś krzyknął, lub zaczął klaskać. Nie kojarzę nikogo, kto stałby na trasie tylko po to, aby faktycznie kibicować. Skoro nie było kibiców, musiałyśmy się jakoś same motywować. I to kolejna dość niesamowita cecha tego biegu – pierwszy raz w życiu tak mocno wspierałam inne biegaczki. Dzięki rundom bardzo często się mijałyśmy. Za każdym razem, kiedy po prawej albo po lewej stronie pojawiała się jakaś biegaczka kiwałyśmy do siebie, albo podnosiłyśmy kciuki do góry, czy coś do siebie mówiłyśmy. Najwięcej energii co prawda miałyśmy na pierwszej rundzie, ale później wystarczyło spojrzenie, czy uśmiech i to też dodawało otuchy.

Punkty żywieniowe były bardzo dobrze zorganizowane. Wielkim plusem była woda podawana w butelkach, a nie w kubeczkach. Dzięki temu można było biec z butelką i mieć wodę aż do następnego punktu. Poza tym był izotonik, banany i pomarańcze oraz żele, z których nie korzystałam, ponieważ miałam swoje, sprawdzone już wcześniej. Skoro już o punktach żywieniowych mowa, to napiszę tu szybko, co wzięłam ze sobą na trasę. Oprócz dwóch żeli Agisko zabrałam również pół batonu Chia Charge (pierwszą połówkę zjadłam przed startem). Miałam okazję testować je wcześniej i to naprawdę smaczne batony energetyczne. Ponadto są też zdrowe, ponieważ zrobione są wyłącznie z naturalnych składników, a ich bazą są nasiona chia.

Tak jak pisałam wcześniej, po przekroczeniu linii półmaratonu, Paulina wystrzeliła do przodu, a ja zostałam już tylko z moją muzyką. Paulinę miałam praktycznie cały czas na horyzoncie, ale musiałam jednak mimo wszystko trochę zwolnić. Od tego momentu zaczął się naprawdę samotny bieg. Po minięciu miejsca, w którym byli kibice, znowu czekała mnie prawie 11-kilometrowa runda w ciszy. Oprócz miejsca, w którym grał zespół oraz dwóch punktów żywieniowych, na trasie niewiele się działo. Nie było dopingu, a kilometrów w nogach coraz więcej i słońce coraz mocniej grzało. Robiło się coraz ciężej. W połowie drugiej rundy podłączyłam się do biegnących obok osób – dwóch panów oraz jednej pani. Dwóch panów, ale jak? No właśnie, przecież to był maraton dla kobiet. Nie dopytywałam organizatorów, jak to możliwe, ale z tego co usłyszałam, to mężczyźni mogli wystartować jako pacemakerzy dla pań. Dziwne… Chwilę biegłam tuż za nimi i widziałam, jak panowie pomagali swojej „zawodniczce”. Nadawali jej tempo i osłaniali przed wiatrem, a wierzcie mi, momentami naprawdę mocno wiało i też by mi się taka pomoc przydała. W sumie było mi to obojętne, przecież nie biegłam w tym biegu po wygraną, ale pojawiła się w mojej głowie myśl, że to jednak trochę nie fair. Przecież ja również mogłam zabrać ze sobą mojego prywatnego zająca – tego nawet nie musiałabym długo szukać – mój brat biegnący w różowej koszulce KB idealnie odnalazłby się na tym biegu! ;) I kto wie, może z jego pomocą pobiegłabym jeszcze lepiej?

Kolaż_9

No nieważne, trzymałam się ich tylko chwilę, a potem i oni mi uciekli i znowu zaczęła się samotna walka. Na końcu drugiej rundy, czyli tak jak na końcu każdej rundy, był lekki podbieg, który wydawał się jednak jeszcze trudniejszy ze względu na mocny wiatr od strony morza. Widok piękny, ale biegło się ciężko. Na szczęście były tam zawsze dziewczyny, moja dzielnie kibicująca mama oraz Kathrine Switzer, która również dopingowała i przybijała z biegaczkami piątki. Chwilę po tym ponownie musiałam zacząć OSTATNIĄ już samotną rundę i walkę z ostatnimi kilometrami. Nie pamiętam, kiedy tak bardzo wsłuchiwałam się w tekst piosenek lecących w słuchawkach. One pomagały odciągać myśli od tego, że już tyle kilometrów w nogach. Nie będę ukrywać, że dokładnie cztery razy przegrałam walkę z głową, która namawiała do zwolnienia. Cztery razy przeszłam do ultraszybkiego marszu. Ten marsz był tak naprawdę wolnym truchtem. W zasadzie nie wiem, co mi dały te sekundy „marszu”, bo tak naprawdę ani specjalnie nie zwolniłam, ani nie zdążyłam odpocząć, ale parę razy musiałam iść. Na szczęście bardzo szybko zmobilizowałam się do dalszego biegu. Ale naprawdę końcówka była już ciężka. Kiedy po drugiej stronie mijałam inne biegaczki (maraton tak się bardzo rozciągnął, że nie wiedziałam już, czy to też ich trzecia i ostatnia runda, czy może dopiero druga) na ich twarzach też widać było spore zmęczenie i koncentrację i przyznam, że nie miałam już takiej energii, aby je pozdrawiać. Na chyba 38. kilometrze nie było naprawdę nikogo, gdzieś na horyzoncie biegł ktoś przede mną, gdzieś z tyłu był ktoś za mną. Z prawej i lewej strony mnóstwo ludzi, ale ledwo kto w ogóle zwracał uwagę na to, że tutaj odbywa się bieg. Wiedziałam, że do mety zostało już naprawdę niewiele, ale wydawało mi się, że stoję w miejscu. Dopiero na 40 kilometrze, kiedy z daleka zobaczyłam uśmiechającą się mamę wiedziałam, że już prawie jestem na mecie. Znowu ten niewielki podbieg i znowu ten przeszkadzający wiatr. Na nadgarstku miałam opaskę z czasem na 3h 45 minut, ale od początku traktowałam ją raczej jako dodatkową kontrolę tempa. Spojrzałam na zegarek i zaczęłam nerwowo w głowie liczyć czas. Doszło do mnie, że chyba jestem na dobrej drodze, aby zrobić życiówkę. Wiedziałam jednak, że mogę to też równie dobrze schrzanić, jeżeli za bardzo zwolnię. Wydawać by się mogło, że na ostatnich kilometrach powraca już siła, bo głowa wie, jak blisko jest meta, ale nogi mają dość i różnie bywa. Wizja tej głupiej, ale jakże bardzo upragnionej w danym momencie życiówki była dla mnie największą motywacją, aby spiąć pośladki i gnać do przodu. Punkt z piciem na 41 kilometrze ominęłam, ignorując go. W głowie pojawiła się wizualizacja, która pojawia się u mnie na każdym maratonie – wyobrażałam sobie, że już wbiegam na metę, że czekają tam na mnie Dziewczyny oraz mama. Ostatni kilometr pokonałam naprawdę szybko. Gdy spojrzałam na zegar liczący czas, który był tuż przed ostatnim zakrętem, wiedziałam, że jest dobrze i będzie życiówka. Zobaczyłam różowy dywan i wiedziałam, że czas na finisz. Ten był niesamowity. Biegłam tylko ja, a to (no w sumie nic w tym dziwnego) nie zdarzyło mi się jeszcze na żadnym maratonie. Cóż, przy tak niewielu uczestniczkach nie był to żaden wyczyn, ale uczucie cudowne, kiedy wiesz, że kibice dopingują i patrzą tylko na Ciebie. Coś pięknego! Wbiegłam na metę z czasem 3h49:35, co dało mi piętnaste miejsce i faktycznie okazało się życiówką. Poprawiłam czas z poznańskiego maratonu o prawie 2,5 minuty. Wielka niespodzianka!

Kolaż_11Kolaż_12

Na mecie czekała na mnie Karolina, która jest niesamowita – ukończyła bieg z czasem 3h 33 min, niewiele wcześniej od Pauliny, która dobiegła po 3h 43min. Raz jeszcze Wam gratuluję! Czekały też dwie Magdy oraz Martyna, które wzięły udział w biegu na 10 kilometrów, aby później dzielnie nam kibicować. Na mecie czekała oczywiście również kochana mama! Kathrine Switzer, która witała każdą biegaczkę, akurat kiedy ja kończyłam bieg, brała udział w dekoracji. Na szczęście chwilę później wszystko nadrobiła i pogratulowała biegu. Miałyśmy wtedy okazję porozmawiać, wręczyłam jej naszą koszulkę KB, a ona znalazła czas, aby zrobić sobie z nami sporo zdjęć oraz by podpisać wszystkie nasze numery startowe. Piękne emocje i bardzo miłe chwile. Na mecie czekał na nas kwiatek oraz oryginalny medal, który jest łańcuszkiem z fioletową perłą. Może nie jestem tu typową kobietą, ale nie noszę zbyt dużo biżuterii i mimo, że medal jest piękny, to osobiście wolałabym zwykły medal. Kocham medale i uwielbiam dodawać kolejne zdobycze do mojej kolekcji na ścianie. Oczywiście naszyjnik mimo wszystko zawiesiłam dumnie na szyję i chodziłam w nim już do końca dnia. Na mecie byłyśmy jeszcze dość długo, kibicowałyśmy kolejnym kobietom, które kończyły bieg i cieszyłyśmy się tą wyjątkową atmosferą. Po godzinie poszłyśmy z mamą na kawę, później do hotelu się odświeżyć, następnie zjeść coś smacznego, a wieczorem poszłyśmy jeszcze na imprezę zamknięcia, na którą zaproszone zostały wszystkie uczestniczki biegu.

Kolaż_13

Poniedziałek i wtorek były zarezerwowane już tylko i wyłącznie na regenerację, totalny relaks, na chodzenie po sklepach, na zwiedzanie oraz korzystanie z ciepłych promieni słonecznych. We wtorek wstałam dość wcześnie i zdecydowałam, że pójdę na krótkie rozbieganie. Mając morze i takie widoki pod nosem, po prostu nie mogłam sobie tego odmówić. Pięć kilometrów bardzo wolnym tempem, podczas których uda przypominały mi o niedzielnym maratonie, sprawiło mi jednak wiele radości i pozwoliło nacieszyć się przepięknymi widokami. Poza tym dzięki temu treningowi w środę nie czułam już żadnego bólu nóg i chodziłam zupełnie normalnie ;)

Kolaż_10

Kolaż_14

I to by było wszystko, tak właśnie wyglądał mój jedenasty maraton w życiu. Ktoś zapytał mnie, czy to był mój najpiękniejszy maraton. Na takie pytanie zawsze ciężko odpowiedzieć, bo każdy maraton jest dla mnie wyjątkowym przeżyciem i naprawdę każdy jest inny. Jedyna wspólna cecha tych wszystkich biegów, to ich dystans. To był zdecydowanie najbardziej różowy i damski maraton. Był również najbardziej samotny i dość ciężki dla psychiki, ale miałam przy okazji dużo czasu na przemyślenie wielu spraw. Poza tym widoki, emocje oraz cała otoczka, czyli cztery dni w takim miejscu i w takim towarzystwie sprawiły, że był niezwykle piękny. Z pewnością był to najlepszy dzień kobiet w moim życiu!

Mogłabym tak jeszcze dalej wypisywać pozytywy tego maratonu, ale czas na podziękowania. Przede wszystkim chciałabym podziękować rodzicom za kolejny niesamowicie udany prezent gwiazdkowy. Mamie, za towarzystwo, za kibicowanie, za zdjęcia i filmiki oraz za cudowny babski wypad. Chciałabym podziękować Karolinie za nasze wspólne spotkania i pozytywne nastawienie do biegu. Mam nadzieję, że i Wy będziecie miały okazję wkrótce poznać jej umiejętności. Dziękuję Paulinie za pierwsze 21 kilometrów, Martynie oraz obydwu Magdom za kibicowanie na trasie. Akurat tu ten doping był tak ważny! Magdzie T. dziękuję jeszcze za uchwycenie mojego skoku radości na mecie, to moje ulubione zdjęcie idealnie podsumowujące ten bieg. Dziękuję Marcie, Ewie oraz Kubie za smsy po drodze, których co prawda nie czytałam na bieżąco (dopiero na kryzysowym kilometrze, na którym wyciągnęłam telefon), ale wiedziałam, że są myślami obok. Dziękuję Kathrine Switzer za to, co zrobiła w 1967 roku oraz za zorganizowanie tego biegu. Dziękuję też wszystkim osobom, które podesłały mi muzykę – prawie wszystkie podesłane przez Was utwory były ze mną! Dziękuję za opiekę nad psami – tu ponownie mojemu bratu, Emilii oraz kochanej sąsiadce. Oczywiście dziękuję Wam wszystkim i każdemu z osobna, za to, że trzymaliście za mnie kciuki. To naprawdę miłe.

I tak już zupełnie na koniec, last but not least, dziękuję moim nogom oraz głowie za to, że znowu dały radę!