W ciąży przybrałam ok. 24 kilogramy, czyli praktycznie dwa razy więcej niż jest to zalecane. Stało się tak zapewne dlatego, że zawiesiłam regularne treningi. Przed ciążą biegałam nawet 50 km tygodniowo. Kiedy wróciłam ze szpitala i weszłam na wagę literalnie się załamałam bo po porodzie zostało mi 16 kilogramów na plusie. Jako, że, wbrew obiegowym opiniom, nie istnieje dieta matki karmiącej, od początku jadłam właściwie wszystko i obserwowałam reakcję małego ssaka. Oczywiście starałam się, aby dieta była jak najbardziej zbilansowana, zdrowa i bazowała na produktach nieprzetworzonych. Dodatkowo, zwiększyłam podaż płynów, głownie w postaci wody. Nic to jednak, bo waga przez długi czas nie chciała drgnąć. Pomyślałam sobie wtedy, że jestem jedną z tych kobiet, dla których natura okazała się mniej łaskawa, i po ciąży po prostu pozostanie mi kilka kilogramów na plusie, a ja zwyczajnie będę musiała pogodzić się ze zmianą rozmiaru na większy. W międzyczasie moje dziecię zaczęło mieć kolki. Kto przeżył kolkę niemowlęcą u swojego potomstwa, ten wie, że robi się absolutnie wszystko, aby ulżyć małemu stworowi. W ruch poszły suszarka, bujaczki, kilkugodzinne noszenie, śpiewanie, słynne niemieckie kropelki. W akcie desperacji i ogólnego wycieńczenia powzięłam decyzję, że jednak spróbuję tej diety matki karmiącej, a dodatkowo odstawię nabiał. Poprawy nie odnotowałam, ale wtedy chyba tak naprawdę moja waga zaczęła spadać. Zbiegło się to z moim powrotem do biegania i pewnie moje ciało dostało impuls do mobilizacji. Wraz z ukończeniem przez L. trzech miesięcy, książkowo kolki się skończyły, a my mieliśmy w domu zupełnie inne dziecko. Po trzech miesiącach przestałam także nosić ciążowe ubrania i z ulgą upchnęłam je w najgłębszych czeluściach przysłowiowego pawlacza. Znów zaczęłam się cieszyć pyszną kawą ze spienionym mlekiem, parmezanem i jogurtem greckim, ale ta radość nie trwała długo bowiem okazało się, że L. ma alergię na białka mleka krowiego. Spożycie mleka i jego przetworów przez mamę, kończyło się wysypką u dziecka. Kolejny raz przeszłam na dietę eliminacyjną, ale tym razem miałam w perspektywie co najmniej kilkanaście miesięcy. Co to dla mnie oznaczało? Przede wszystkim całkowite przemodelowanie sposobu odżywiania. Wcześniej bowiem spożywałam bardzo dużo mleka oraz jego przetworów. Początki były niezwykle ciężkie i wiązały się z odstawieniem większości gotowych produktów bo kto wnikliwie czyta etykiety, ten wie, że mleko jest niemal wszędzie, nawet tam, gdzie byśmy się go najmniej spodziewali.

Powoli zaczęłam się przyzwyczajać do nowego sposobu odżywiania, choć zaznaczam, że lekko nie było. Wszelkie płatki i kasze gotuję teraz na wodzie (czasami na mleku roślinnym), a nie tak ja wcześniej na mleku krowim. Ponadto, w ogóle nie kupuję gotowych słodyczy, co wcześniej było na porządku dziennym. Wszystkie “sklepowe” słodkości mają w swoim składzie nie tylko mleko, ale także, o zgrozo, tłuszcze utwardzone. Zaczęłam powoli zaprzyjaźniać się ze stronami prezentującymi przepisy wegańskie. Nadal spożywam jajka i ryby, ale nie codziennie. Nie jem prawie w ogóle mięsa bo po prostu go nie lubię. Wcześniej jedynym gatunkiem, który jeszcze zjadłam była wołowina, ale teraz nie mogę jeść nic co ma związek z krową. I tak upływa nam kolejny miesiąc. Ja już na dobre zaczęłam przyzwyczajać się do nowego sposobu odżywiania i o dziwo czuję się lepiej. Waże w tej chwili 2 kg mniej niż przed ciążą (w dzień porodu 76, teraz 52). Pomimo małej ilości snu i większej liczby obowiązków mam więcej energii i sił witalnych. Zastanawiam się, czy jest to zasługa wyeliminowania mleka i jego przetworów z diety? Może któraś z Was mi odpowie na to pytanie. Ponadto już od ponad  roku w ogóle nie piję alkoholu i z tym też czuję się dobrze. Muszę dodać, że karmienie piersią wymaga zwiększenia podaży kalorii o ok. 500 kcal dziennie. Ja jak zwykle zdaję się na intuicję i staram się słuchać sygnałów wysyłanych przez ciało. Jednego dnia jem więcej, drugiego mniej. Samo karmienie na pewno wpłynęło na szybszą utratę pociążowych kilogramów, ale nie jestem w stanie określić w jakim stopniu. Uważam, że na powodzenie w odchudzniu ma wpływ dieta, ruch i cierpliwość. Najlepiej wtedy zaprzestać codziennego ważenia. Ja czasem ważyłam się codziennie i to potęgowało moją frustrację, wszystko musi się odbywać swoim rytmem. Nie ufam dietom cud, dietom w proszku, dietom bazującym na suplementach. Ufam za to takim, które zmieniają nawyki żywieniowe, na stałe wpisują się w nasz styl życia i przede wszystkim nie dają uczucia, że coś tracimy.

Nie jestem zwolenniczką radykalnych diet i etykietowania. Wiem, że teraz modne jest wszystko co wegańskie i bezglutenowe i sama modzie na niejedzenie zbóż glutenowych uległam, ale generalnie nie widzę nic złego w zjedzeniu jajka od szczęśliwej kury, czy bagietki od czasu do czasu. Grunt, to znaleźć umiar w świecie, w którym króluje przetworzone jedzenie. Moja dieta też ostatnio jest w zdecydowanej mierze roślinna, ale nie dojrzałam do tego, aby przestać jeść ryby, czy jajka, czy odmówić sobie kawałka dobrego sera (teraz rzecz jasna nie mogę).

Powoli też zmieniają się moje nawyki zakupowe dotyczące żywności. Więcej środków finansowych zostawiam u mojej pani na bazarku, mniej w sieciowych dyskontach. Praktycznie sama wszystko gotuję i znajduję w tym ogromną frajdę. Pilnuję, aby nic się nie zmarnowało. Wszelkie nadpsute owoce i warzywa lądują w sokowirówce. Myślę, że takie podejście uczy kreatywności i pomaga rozszerzać kulinarne horyzonty.

Mój przykładowy jadłospis:

8.00- kasza jaglana z owocami. Jem ją wraz z synkiem. Ugotowaną na wodzie kaszę miksuję na budyń razem z gotowanym jabłkiem i bananem. Czasami sobie dodaję trochę mleka kokosowego. Do tego piję czarną kawę z ekspresu przelewowego z łyżeczką cukru muscovado.

11.00- jabłko lub połowa banana z masłem orzechowym

14.00- wracamy ze spaceru (robimy dystans ok. 5 km) i wtedy jem chleb pełnoziarnisty z guacamole lub hummusem albo pastą rybną. Czasami robię sobie szybką sałatkę z warzyw, które akurat mam pod ręką

17.00- przekąska, np. suszone owoce lub wafle ryżowe

19.00-20.00- u nas jadamy obiadokolację dość późno. Z reguły jest to kasza z warzywami/ryba/makaron/sałatka. Wszystko zależy od tego, ile mam czasu na przygotowanie obiadu. Staram się jednak, aby był jak najbardziej zdrowy. Zazwyczaj wypijamy wtedy świeży sok z jabłek, karotki, selera naciowego i imbiru. Po obiedzie lubię jeszcze zjeść coś słodkiego, tak już mam i nie będę z tym walczyć. Tę potrzebę doskonale realizuję za pomocą np. kakaowego puddingu z awokado. Bardzo lubię też wegańskie ciasteczka z Rossmanna.

Co zawsze mam w kuchni i co pozwala mi stworzyć szybki obiad:

-kasze: jaglaną, pęczak, gryczaną, komosę ryżową, owsianą, kuskus

-ryż: arborio, basmati pełnoziarnisty, brązowy

-soczewica: czarna, zielona, czerwona

-cieciorka

-oleje: oliwa, olej kokosowy, lniany

warzywa: bazuję głównie na sezonowej ofercie. Obecnie są to: karotka, pietruszka, cebula, brokuły, brukselka, kalafior, młody szpinak, jarmuż, burak, ogórek, rzodkiewki. Ponadto: papryka czerwona, bataty, cukinia, bakłażan.

owoce: jabłka (jesteśmy fanami starej koksy), banany, awokado, winogrona, mango.

zioła: natka pietruszki, szczypiorek, tymianek, bazylia

mleko kokosowe

czerwone curry

pestki

Wpis oparty jest wyłącznie na moich doświadczeniach. Nie jestem dietetykiem ani ekspertem nt. żywienia ;) Każdy z nas jest inny i to co jest odpowiednie dla mnie, niekoniecznie sprawdzi się u kogoś innego.