Pierwszy bieg za mną. Nie było łatwo, ale przyjemnie. Kilometraż i tempo nie imponuje: CZTERY kilometry ciągłego biegu w 26 minut . Kondycyjnie może dałabym radę więcej, ale już po kilometrze nogi zamieniły się w dwa ciężkie kamienie. Warto jednak było się trochę pomęczyć. Samopoczucie i satysfakcja podobne do tego tuż po ukończeniu maratonu.  Na początku biegania, a właśnie do tego etapu wróciłam, naprawdę niewiele trzeba do pełni szczęścia. Bardzo brakowało mi tych endorfin. Na razie nie mogę sobie pozwolić na regularność w treningach. Karmię na żądanie, a Młode potrafi jeść nawet co godzinę. Nadal jednak uskuteczniam długie spacery z wózkiem. Pocieszam się tylko, że dziennie na produkcję posiłków dla Leo mój organizm wydatkuje ekwiwalent biegu na 10 kilometrów (tak, tak dziennie to aż 500 kalorii). I choć na początku byłam przerażona nadprogramowymi kilogramami (a zostało mi ich po ciąży ponad 12), to w dwa miesiące po porodzie z 12 zrobiło się już tylko 4. Wpływ na to ma zapewne także dieta. Ze względu na kolki Leona musiałam całkowicie wyeliminować nabiał (choć prawdopodobnie nie to jest przyczyną). W rezultacie jem dość monotonnie. Na śniadanie owsianka z suszonymi owocami i mlekiem ryżowym, obiad to z przeważnie kasza z warzywami, rybą lub kawałkiem mięsa, a na kolacje powtórka z obiadu. W międzyczasie jakiś bezpieczny owoc lub wafle ryżowe.  Do tego herbatki ziołowe, dużo wody i słaba kawa. Mało porywające menu, prawda? Mam jednak misję wykarmić mojego małego ssaka i tylko dzięki wielkiej determinacji nie sięgnęłam jeszcze po butlę (nie zgadzam się, że karmienie piersią jest łatwe i takie oczywiste) choć kosztowało nas to wiele nerwów. 

Pewnie dopiero przygotowania do kwietniowego półmaratonu pozwolą mi na powrót doświadczyć reżimu treningowego. Póki co muszę się zadowolić krótkimi przebieżkami “od czasu do czasu”. Dzięki temu chyba jeszcze bardziej docenię każdy przebiegnięty kilometr i może w końcu uda mi się skorygować wszystkie popełniane dotąd błędy.