Biegi w Poznaniu są dla mnie zawsze szczególnym powodem do radości, chyba właśnie z tego powodu, że to Poznań, moje rodzinne miasto. Lubię tu biegać, znam miejsca (no dobrze, przyznam szczerze, że niektóre momenty szczególnie na Ratajach były mi obce) i zawsze znajdzie się też ktoś znajomy na trasie czy wśród kibiców. 
Poznański półmaraton był pod tym względem wyjątkowy – po pierwsze startowałyśmy w nim wspólnie z Magdą (może dość zabawne, ale nie zdarzyło nam się to często w poprzednim roku, zawsze jakoś się mijałyśmy) po drugie specjalnie na półmaraton przyjechał mój brat . Pakiet startowy odebrałam już w piątkowy wieczór, aby uniknąć sobotnich tłumów. Wszystko poszło bardzo sprawnie, numerek 4444 wyglądał cudownie ;). Targi EXPO w arenie niestety nie zrobiły na mnie dużego wrażenia, dlatego też spędziłam tam tylko parę minut. 
Noc z piątku na sobotę, mówi się, że to jedna z najważniejszych nocy przed niedzielnymi biegami, niestety nie należała do najlepszych. Jak na złość ciągle się budziłam, a wczesną pobudkę zawdzięczam Wiki, która chciała koniecznie wyciągnąć mnie na spacer. Cały dzień minął dość spokojnie, obmówiłyśmy z Magdą wspólny strój na półmaraton, aby Kobiety biegają były na trasie widoczne, a późnym popołudniem zrobiliśmy sobie z bratem naszą prywatną pasta party. Wieczorem przygotowałam sobie strój, kolejną playlistę i wszystko to, co było jeszcze potrzebne. Mimo tego, że około godziny 23 leżałam już w łóżku, ponownie – jak na złość – nie mogłam spać.  
W niedzielny poranek obudziło mnie słońce! Tak, nieprawdopodobne, ale to kolejne potwierdzenie mojej teorii, że w dniu biegów w Poznaniu zawsze jest dobra pogoda. Biegackie śniadanie w postaci bułek z dżemem morelowym i banana, zjedzone w towarzystwie brata, pomimo tak wczesnej pory było dość zabawne. Udało mi się umówić z naszym tatą, aby podwiózł nas na start (dla mnie zawsze jest to jeden powód mniej do stresów, bo co przecież jak tramwaj nie przyjedzie?). Agnieszka i Maciej (słynni ADK i MDK) zabrali się z nami, dlatego od rana już mieliśmy dobre humory. Parę minut po godzinie 8:00 dotarliśmy nad Maltę. Powietrze było rześkie, ale dzięki promieniom słonecznym wydawało się od razu, że jest cieplej. Tego dnia była wymarzona pogoda dla biegaczy. W okolicach startu było biegowo, kolorowo i wesoło. Bardzo lubię atmosferę, która panuję zawodom biegackim. Tam spotkaliśmy się najpierw z Jędrkiem, przyjacielem mojego brata, który po raz pierwszy zdecydował się na udział w półmaratonie. Jestem bardzo dumna z Chłopaków, gdyż postanowili pobiec w koszulkach… „Kobiety z brodą biegają”. Nie mogłyśmy wyobrazić sobie lepszej reklamy KB, niż dwóch przystojnych mężczyzn. Raz jeszcze Wam dziękujemy! 


Z Magdą spotkałam się w odpowiedniej strefie (pomiędzy 1h40 a 1h50), abyśmy wspólnie ruszyły. Zaledwie parę minut później
Miałam w głowie, pewien plan czy marzenie, aby przebiec półmaraton w określonym czasie. Początkowo biegło mi się całkiem dobrze, starałam się nie biec za szybko, aby później tego nie żałować. Niestety już na około 2km poczułam, że nogi nie są takie, jak być powinny. Miałam wrażenia, że są z betonu. Tak głośno stawiałam kroki, że czułam się jak słoń ;). Postanowiłam zwolnić, bo czułam że pędzenie w takim stanie nie ma sensu. Czasami miewam takie bóle nóg, jednak po paru kilometrach znikają. Niestety nie tym razem. Kiedy zobaczyłam, że pacemaker z balonikiem na 1h50 mnie mija, a po Magdzie już dawno nie było śladu, wiedziałam, że raczej nie dobiegnę do mety z założonym wcześniej czasem. Na szczęście nie przejęłam się tym za bardzo, biegłam dalej. Mijały kilometry, mijało mnie wielu znajomych, a ja czułam się, jakbym nie miała paliwa. Dużo by pisać o tym, co się działo w mojej głowie, byłam zła, że nogi w tak nieładny sposób odmawiają posłuszeństwa. Na około siódmym/ósmym kilometrze dołączył do mnie kolega Maciej, który dotrzymał mi, a na końcu ja jemu towarzystwa prawie do samej mety. Poznańską dzielnicę Rataje zostawiliśmy w tyle, aby zbliżyć się ku 10 kilometrowi, na którym czekał nas podbieg. Było lepiej niż myślałam, mimo że nadal czułam nogi. Tam też czekało na nas drugie miejsce
z napojami. 
Dopiero w tym roku zauważyłam, że organizacja punktów żywieniowych zostawia wiele do życzenia. Pierwsza moja uwaga jest taka, że są one dość słabo oznaczone. Drugi punkt odżywczy sprawiał wrażenie, jakby tam już nic nie było. Miałam wręcz odczucie, że jestem na szarym końcu biegu i już nic dla mnie nie zostało. Miski, w których była woda do gąbek leżały przewrócone na ziemi. Na drugim stoliku nie było kubeczków z wodą, a wolontariusz który powinien zajmować się ich uzupełnianiem, sam właśnie pił sobie wodę rozmawiając z kolegą… Za każdym razem na nowo zaskakują mnie po drodze kostki cukru i czekolady. Jeden jedyny raz, podczas poznańskiego maratonu, skusiłam się na kawałek czekolady. Do dziś pamiętam, jak bardzo tego żałowałam. Zachciało mi się potwornie pić, a musiałam czekać do kolejnego punktu z wodą. Nadal uważam, że najlepszym pożywieniem są banany, kto wie, może pojawią się za rok. 
Wracając do trasy, zaczęłam czuć, że powoli (przerażające, biorąc pod uwagę, że to już połowa biegu) nogi dochodzą do siebie i biegnie się coraz lepiej. Niesamowicie pomagała w tym pogoda – świeciło słońce, nie było wiatru, po raz pierwszy w tym roku czuć było już tą prawdziwą wiosnę. 
Tuż przed skręceniem w drogę Dębińską, która jest bardzo długim, prostym odcinkiem trasy, podbiegła do mnie jedna z Was. Niestety nie poznałam imienia, ale chciałam Tobie podziękować za jakże miłe słowa i pochwały dla „Kobiety biegają”. Długa prosta, pomimo niewielu kibiców mijała całkiem dobrze. W połowie dobiegł do nas Olgierd, który postanowił nam przez chwilę potowarzyszyć i dodać energii. Dzięki bardzo za to! Mimo tego, że pierwsza połowa biegu nie należała do najprzyjemniejszych, kilometry dość szybko mijały. Tabliczka z kilometrem 16, pozwoliła mi uwierzyć, że ja się jednak poruszam do przody i tak naprawdę zaraz już będzie koniec. Od tego momentu biegło mi się już naprawdę dobrze, szkoda że nastąpiło to tak późno. Na około 20 kilometrze wyprzedził mnie Kuba z Jędrkiem – jak już wspominałam, był to jego debiut. Biegło im się tak dobrze (Kuba był prywatnym pacemakerem – sprawdza się w tej roli bardzo dobrze, mi w 2012 roku pomógł w Kolonii złamać 1h 50min) że ukończyli bieg szybciej niż zakładali, z czasem 1h 53min. 
Na ostatnim kilometrze udało mi się dość mocno przyspieszyć, co sprawiło, że finisz był dość udany. Z czasem 1h 55min 16sek wbiegłam na metę z uśmiechem, widząc że czeka tam na mnie Magda. Nie była to życiówka (ta jest o 9 minut lepsza), nie był to też czas, który sobie zakładałam rozpoczynając bieg. No właśnie i tutaj pojawia się myśl, że zawsze wtedy, kiedy nie planuję żadnego czasu, bieg wychodzi mi o wiele lepiej i robię niespodziewane życiówka. Nie mogę powiedzieć, że byłam niezadowolona, gdyż był to bardzo miły bieg. Co najwyżej byłam zła na nogi, że sprawiły mi w pewnym momencie tyle bólu. Nadal uważam, że czas nie zawsze jest najważniejszy. Oczywiście polepszenie swojego czasu sprawia niesamowitą radość i jest nagrodą za ciężkie treningi, czasem jednak warto posłuchać swojego organizmu, a ambicje odłożyć na kolejny bieg. Na mecie czekało na mnie wielu przyjaciół, rodzina, słońce i uśmiechy oraz kolejny medal do kolekcji. 
Czułam się dobrze, już nic nie bolało. Jestem zadowolona, a życiówka nie zając i chyba nie ucieknie?! Gratuluję raz jeszcze Magdzie, za tak fenomenalny czas. Jestem
z Ciebie dumna! Poza tym dziękuję Krystynie H. za przemiłą rozmowę na mecie oraz Patrycji, nie tylko najlepszej wolontariuszce tegorocznego półmaratonu, ale też za to, że tak dzielnie i pięknie nas wspiera!  

fot. Michał Nadolski