Autor: Agnieszka Pixie
Pierwszy Półmaraton, który jest tylko raz w życiu, już za mną. Trudno to opisać, najlepiej przeżyć. Poranek był trudny, bo zwlekanie dzieci o 6.30 w niedzielę, nie należy do łatwych zadań, nawet w dniu, kiedy Matka biegnie bieg życia. Po półgodzinie wszyscy na nogach, rowery na dachu, śniadanko, kompletacja stroju i kurs na Maltę. Franek zdążył tylko krzyknąć za mną: Mama będę Ci klaskał!
Na starcie rozgrzewka, o 8.50 startują niepełnosprawni na swoich wózkach, rolkarze i 9.00 my-  zwierzęta biegające.  To dopiero mój trzeci bieg uliczny, ale takiej energii nie czułam w żadnym poprzednim. Każdy uczestnik przybiega tam po coś, (choć pewnie są i tacy, którzy jedynie trenowali przed Orlen Warsaw Marathon)
Bóg jest, Trzecia chemio nie dopadniesz mnie!, Biegamy dla Chustki (blogerka, która zmarła kilka miesięcy temu); Rak off!!!- to wszystko było wypisane na koszulkach biegaczy.
Inne są zabawne: Ja się nie ścigam albo Trener kazał biegać.
Są ludzie po walce z chorobami, są bardzo młodzi i w starszym wieku, jest ksiądz w sutannie, rodzice z kilkumiesięcznymi dziećmi w wózku Jogger, i wszyscy mamy ten sam cel- pokonać 21 km i 97,5 m.
Pierwszy raz biegłam z muzyką!!!  Najbardziej dopingująca była dla mnie Luxtorpeda, ale dziś się zaskoczyłam. Strachy na Lachy i ich „Ballada o Tolku Bananie”, która po 19 km i na mecie postawiła mnie do pionu, zdecydowanie była dziś moją faworytką.
Jeszcze przed startem zastanawiałam się nad ostateczną strategią, żeby nie polec. W głowie miałam wczorajszy wywiad z Anna Czerwińską, że za Himalaje nie oddaje się nawet pół paznokcia. Jeśli ona za góry nie oddaje pół paznokcia, to znaczy, że do Półmaratonu też trzeba podejść w wyważony sposób. Wystartowałam na 70% mocy zważając na porady wszystkich weteranów biegowych. Do 5 km walczyłam z kolką, której nigdy podczas treningów nie zaznałam-widocznie biała bagietka to nie jest moje sportowe śniadanko J. Po kolce już było dobrze, odezwał się w słuchawkach Tolek Banan i na osiedlu Polan jest trochę z górki. Za osiedlem czekały dzieciaki z Jackiem, więc znów przyśpieszyłamJ
Na Drodze Dębińskiej Franek wybiegł mi naprzeciw (pod prąd) i jakieś 30 m przebiegł ze mną-patrz fotki.
Przez całą trasę fantastyczni kibice! Muzykujące grupy i rodziny rozstawiły na poboczu perkusję, keyboardy i gitary, tworząc najbardziej pozytywną kapelę świata. Zaangażowani wolontariusze kibicujący biegaczom po imieniu- świetny dopalacz po 18 km, podobnie jak pacjenci Szpitala Onkologicznego na Garbarach, którzy nas pozdrawiali z okien.
Po 19 km coraz więcej kibiców na trasie- dopingowali, czym się dało nawet grając na metalowych garach. Oznaczało to, że meta już blisko. Już wiedziałam, że dobiegnę, ale nie wiedziałam, że jeszcze całkiem ciężki podbieg przede mną. Otóż odcinek wzdłuż Galerii Malta w samochodzie się mignie, a na nogach jest pod górkę. Słońce już grzało solidnie i robiło się gorąco. Ale dałam radę. Po wbiegu na Maltę- już tylko z górki -na metę wpadłam tempem, o którym do tej pory tylko czytałam w Internecie. Przez całą trasę ani razu nie skontrolowałam czasu. Kiedy na mecie zobaczyłam zegar z czasem 02:35:47 łzy poleciały mi same.  Liczyłam, na 02:40:00, ale takiego czasu nie oczekiwałam. Netto miałam 02: 33: 18, 1079 wśród kobiet, 83 w kategorii wiekowej i 5628 w kategorii generalnej. Kiedy mijałam metę Kenijczycy byli już pewnie po odprawie na lotnisku.
Udało mi się! Warto walczyć o marzenia. Nam, urodzonym w beztroskich latach 70, jest łatwiej, bo jesteśmy nieprzemakalni.
Medal i zwycięstwo dedykuję mojemu Tacie.
Jak dodam, że po powrocie z biegu do domu śniegu na trawniku już nie było, a zamiast niego wyrosły dwa fioletowe krokusy to jest to dowód na to, że CUDA SIĘ BIEGAJĄ….